czwartek, 19 listopada 2020

W pracowni Andrzeja Włodarczyka

Dla mnie to miejsce magiczne. Dom cudownych fortepianów, pieczołowicie odrestaurowanych przez właściciela. To w dużej części instrumenty zbudowane około XIX wieku: Pleyel, Erard, Broadwood (jest też późniejszy Broadwood z końca XIX wieku), Wiśniewski (to gdańska firma). Są też instrumenty przez Andrzeja Włodarczyka zbudowane: kopia fortepianu Antona Waltera z końca XVIII wieku, a od niedawna też kopia wczesnodziewiętnastowiecznego fortepianu Krall & Seidler. To sześciooktawowy wiedeńczyk, a jego powstanie wiąże się z realizowaną równolegle rekonstrukcją oryginału. Kopia zachwyca subtelnością i ciepłem brzmienia, lekkością i precyzją mechaniki i czymś, co nie da się do końca określić, a co sprawia, że polubiłem od razu ten instrument. 

Znakomity film ukazujący to fantastyczne dokonanie znajdą Państwo tu:

https://www.facebook.com/watch/?ref=search&v=3336753466421599&external_log_id=d5012ffb-6cca-41fc-b7f7-3483e64d7791&q=fortepiany%20romantyczne%20%2F%20romantic%20pianos

A my (Irmina Obońska i ja) zapraszamy na nasz koncert w najbliższą niedzielę - 22 listopada o(d) 16.30. W programie m.in. dwie wielkie sonaty fortepianowe Jana Ladislava Dusika - dwufortepianowa op. 26 (mniejsza) i arcydzieło literatury czteroręcznej - op. 48 (większa i naprawdę wielka) : 


Szczegółowe informacje dot. koncertu:


środa, 7 października 2020

29 lat w katowickiej Akademii

 

Pożegnania są zawsze trudne, a pożegnanie z uczelnią, z którą związany byłem przez 29 lat na pewno do łatwych nie należy.

Kiedy w 1991 roku zaczynałem tu pracę uczelnia była zupełnie inna. Ale choć ta cudowna przestrzeń, która w tak fascynujący sposób łączy to dawne i to nowe i stanowi platformę spotkań jeszcze nie istniała, to już wtedy katowicka Akademia byłą inna od pozostałych i miała swoją własną, niepowtarzalną atmosferę jako nośnik długiej, odrębnej tradycji. Była też, w pewnym sensie, znacznie bardziej śląska niż dziś. Tak, to były inne czasy… Kiedy potrzebowałem zanocować w pokoju gościnnym to często odbywało się to w pokoju dwuosobowym z kimś innym. Często był to Bernard Maseli, co ciekawe…

Do współpracy zaproszony zostałem przez prof. Juliana Gembalskiego, który budował wówczas własną Katedrę Organów, niezależną od funkcjonującej przedtem jednostki międzyuczelnianej obejmującej pół Polski (drugą połową władał Kraków :-) ). Jego klasa, a potem katedra była czymś nowym i niespotykanym na gruncie polskim. Przede wszystkim dlatego, że to były organy (a potem i klawesyn też!) na serio, bez kompromisów. Na sto procent. Z bardzo wyraźnym rysem śląskim i osadzeniem w eksplorowaniu miejscowego instrumentarium, a jednocześnie – pod względem sztuki wykonawczej – bez kompleksów wobec świata. Granie i studiowanie na najwyższym możliwym poziomie, bez układów i układzików z prawdą, z pasją, entuzjazmem i ogromną wolą tworzenia i budowania czegoś jednocześnie lokalnego i światowego. Bardzo mi to imponowało i, myślę, że stało się wzorem dla wielu moich późniejszych działań. A na pewno czymś do czego zawsze później musiałem się odnosić.

Przez długi czas do Katowic dojeżdżałem starając się być takim zamorskim ekspertem. Ograniczałem się do budowania własnej klasy klawesynu. I to mi się chyba udało. Udało mi się chyba stworzyć własną szkołę gry, odrębną od innych szkół klawesynowych w Polsce. Bardzo starałem się, aby moi studenci nie stawali się moimi kalkami szanując ich własne pomysły. Ale chyba wielu z nich przejęło to, na czym mi zależało. Dbałość o dźwięk (bo to pierwsze zadanie każdego muzyka; wypracować wydobycie, „emisję” dźwięku na własnym instrumencie), jego piękno, zrozumienie stylu, wyrazista artykulacja i precyzyjne podejście do rytmu. Często pracowaliśmy też pod kątem konkursów; przygotowywanie studentów do konkursów, praca nad ich siłą psychiczną niezbędną w tego typu zawodach stała się również moją pasją (tym bardziej, że mi tej konkursowej siły w moich studenckich latach często brakowało...)

To cząstkowe zaangażowanie zmieniło się w roku 2008, kiedy to namówiono mnie do kandydowania na stanowisko rektora. Wybory na szczęście przegrałem, ale jakoś zostałem prorektorem. Miało to swoje wady i zalety. Zaletą była możliwość powolnego budowania rzeczy nowych i, z mojego punktu widzenia, wartościowych. Katowice wkrótce stały się pierwszą uczelnią dysponującą historycznym fortepianem. Powstała orkiestra barokowa. A po czterech latach, kiedy przestałem już (również na szczęście) być prorektorem powstała Katedra Klawesynu i Historycznych Praktyk Wykonawczych. Zapuściłem tradycję koncertów oratoryjnych. Jako pierwsza uczelnia muzyczna  Katowice otrzymały grant Narodowego Centrum Nauki, a realizował ten grant właśnie kierowany przeze mnie zespół.

Moje obowiązki kierownika Katedry starałem się traktować poważnie. Jednym z priorytetów było zapewnienie moim współpracownikom godziwych warunków zatrudnienia: nie na umowach śmieciowych, a stałych kontraktach z możliwością awansu. Starałem się otaczać ludźmi, których granie i umiejętności ceniłem. Nie tymi, którzy mi potakiwali. Szybko okazało się, że chęć budowania prawdziwej katedry nie była podzielana przez ówczesną władzę. Uważając, że jestem odpowiedzialny za odpowiedni status i pozycję moich współpracowników, i będąc przekonanym, że trwanie na wygodnej posadce w momencie kiedy młoda katedra nie otrzymuje żadnych nowych możliwości etatowych jest niemoralne, zrezygnowałem na przełomie 2014 i 2015 roku. Nie byłem w stanie zaakceptować firmowania moim nazwiskiem jednostki, która miała istnieć tylko po to, aby coś pozorować. Nie wyobrażałem sobie prowadzenia katedry na pół gwizdka, dla własnej wygody finansowej, potakując grzecznie władzy i wykorzystując moich współpracowników zatrudnianych na śmieciowych umowach. Ten brak możliwości rozwoju i blokowanie rozwoju kadry były powodem (oficjalnym i rzeczywistym) mojej rezygnacji. Może trzeba było odczekać, ale myślę, że dziś postąpiłbym tak samo. Moje wartości etyczne pozostają w tym punkcie niezmienne. 

W 2016 roku przyjąłem propozycję pracy w Krakowie. To osobny temat, do którego pewnie na tym blogu wrócę. Z Katowicami związany byłem już tylko na pół etatu; starając się jednak pracować nie „od-do” i wciąż budować coś dobrego dla tego środowiska na innych nieco (gorszych dla mnie) warunkach. Chyba największym moim osiągnięciem w tym okresie był pomysł konkursu basso continuo i partimento. Myślę, że ta impreza rozsławiła katowicką uczelnię na pewno nie kojarzoną w szerokiej Europie z klawesynem daleko poza granicami Polski. Nigdy nie zapomnę tego zdziwienia w oczach uczestników, że w Katowicach, które wydawały im się końcem świata, dzieją się takie rzeczy... 

Jednocześnie nie dało się nie odczuć , że jest tu dla mnie coraz mniej miejsca.

Czy jest mi przykro i smutno? Nie będę ukrywał, że tak, bo chyba wszyscy czytelnicy wyczuliby moją nieszczerość. Chyba najbardziej z tego powodu, że to budowanie – nie dla własnej korzyści (choć na pewno dla własnej satysfakcji), tworzenie rzeczy cennych dla środowiska nie doczekało się zdawkowego i powiedzianego choćby przez zęby "Dziękuję"... Może raz i to ze strony tego Rektora, który był akurat przeciwnikiem uprawianej przeze mnie dziedziny muzyki … Ciekawe …

Ale, nie o tym jest ten wpis. To pożegnanie miejsca, które przez wiele lat było moim drugim (a może nawet czasem pierwszym) domem; miejsca, które uważam za piękne i pełne perspektyw; miejsca, z którym związane jest wiele pięknych wspomnień. Miejsca, w którym na zawsze pozostawiam 29 lat pracy i życia, i ogromną część mojego serca.





piątek, 25 września 2020

Antysemityzm pod płaszczykiem promowania historii

 


Jawor, woj. dolnośląskie. Wystawa historyczna w Parku Pokoju. "Żydowski zbrodniarz" ... brak słów ...to już nie udawany, a najczystszy antysemityzm. Zastanawiam się czemu miało służyć to powieszenie Berii głową w dół. Bo to przecież kibolska chyba symbolika? 



sobota, 19 września 2020

SIGISMUNDUS LAUXMIN First International Harpsichord Contest, Vilnius

 


 Online’owe uprawianie muzyki wdziera się do naszego świata wszelkimi drogami. Pierwszy konkurs klawesynowy „Sigismundus Lauxmin” w Wilnie również musiał odbyć się w taki właśnie sposób, a ja miałem przyjemność być jednym z jurorów (obok Aliny Rotaru – przewodniczącej i spiritus movens całego przedsięwzięcia, Balysa Vaitkusa, Marisa Kupcsa. Imbi Tarum i Marcina Szelesta).

Było to doświadczenie ciekawe i dobre. W dużym stopniu dzięki perfekcyjnej organizacji, bardzo dobrej jakości strumieniowania (i to pomimo nie zawsze dobrej jakości nadesłanych materiałów). Przyjemnie słuchać sobie konkursu we własnej pracowni mając dostęp do biblioteki nut, w ciszy i spokoju. Ponieważ regulamin wymagał widoczności rąk i twarzy, znacznie lepiej niż w wypadku tradycyjnego konkursu można było ocenić technikę wykonawczą, mieć wgląd w palcowanie i sposób traktowania klawiatury. Bardzo trudna – dla mnie – okazała się ocena drugiego etapu, ale tylko po części ma to związek z kwestiami technicznymi. Program był tu zupełnie swobodny. Uczestnicy zaprezentowali utwory o różnym stopniu trudności, nagrane na różnej klasy instrumentach, o różnej jakości technicznej. Były np. bardzo przekonywujące wykonania bardzo prostego materiału nagrane fatalnie, były też wykonania trudniejszych utworów, dobrze i źle zrobione filmy, dźwięk dobrej i fatalnej jakości, akustyka "sucha" i "skrajnie mokra"!

Bardzo trudno tu zważyć wszystkie wymienione elementy. Nie jest to krytyka w stronę organizatorów, trudno mi też mówić za innych, ale dla mnie osobiście ten etap i niemożność znalezienia wspólnej platformy oceny dla różnych propozycji okazała się sporym wyzwaniem. Osobiście byłem nieco rozczarowany faktem, że uczestnicy (w większości) nie wykorzystali możliwości ukształtowania swobodnego programu dla znalezienia ciekawych, mniej znanych utworów bądź zaprezentowania interpretacji rzeczywiście osobistych i niepowtarzalnych. A o to chyba chodziło… Może jednak przesadzam, kto wie? Fantastyczna za to okazała się koncepcja skłonienia uczestników do grania repertuaru XVII-wiecznego, często trudniejszego interpretacyjnie i wymagającego dobrego wglądu w zasady dawnej artykulacji oraz, last but not least, umiejętności zdobienia. 

W każdym razie doświadczenie oceniam bardzo pozytywnie, chętnie je powtórzę, choć nie chciałbym aby tego typu konkursy online stały się normą. Trochę smutno, że coraz bardziej tracimy walor spotkania (jestem pewny, że trochę to wróci, ale pewnie już nie do końca…) Gratuluję serdecznie laureatom (to Chloé de Guillebon, Weronika Jasnyst i Pieter-Jan Verhoyen), pozostałym uczestnikom i jeszcze raz organizatorom, którzy fantastycznie unieśli ciężar organizacji pierwszego chyba internetowego konkursu klawesynowego.

Interesting experience, this competition. Quite nice to enjoy the calm of my own studio listening to different performances and, above all!, being able to see the hands of the performers. Wonderful organisation, the quality of the streaming was very good even if the videos sent by participants were not always perfect. Very good job for promoting the music of the 17th century, often neglected by harpsichord players. And quite a difficult task to judge the performances in the second round where the programe was left to the discretion of each performer so the span between „difficult” and „easy” programmes resulted to be quite important. As well as the quality of instruments and recording itself. So every one of us in the jury (I hope my colleagues – Alina Rotaru, Balys Vaitkus, Maris Kupcs, Imbi Tarum, Marcin Szelest would agree with me in this point) had to face the problem of choosing which aspect was the most important.

Congratulations to the winners (Chloé de Guillebon, Weronika Jasnyst i Pieter-Jan Verhoyen), all the participants and, once again, the video team and organisers of this unique event. Ready to do it again, although I would prefer to be in Vilnius and meet everybody there!


niedziela, 6 września 2020

Aline Zylberajch i Martin Gester w Kielcach


 W Kielcach odbywają się właśnie I Świętokrzyskie Dni Muzyki Dawnej im. Wincentego z Kielczy. To fantastyczna inicjatywa możliwa dzięki osobistemu zaangażowaniu i pracy Hanny Szmigielskiej - benedyktynki, organistki, dyrygentki, osoby wyjątkowej, zdolnej do skupienia wokół siebie grupy entuzjastów. 

Niestety nie mogłem być na pierwszym, inauguracyjnym koncercie - spektaklu z udziałem prowadzonej przez nią Schola Cantorum Kielcensis i krakowskiego zespołu Floripari. Wczoraj miał natomiast miejsce mocny akcent festiwalu - występ duetu klawesynowego Aline Zylberajch i Martina Gestera. To moi dawni nauczyciele, wiem jak grają. Muszę jednak powiedzieć, że to co usłyszałem wczoraj - interpretacje pełne werwy i ognia - po prostu mnie (i zgromadzoną publiczność) zachwyciło. Grali perfekcyjnie, a jednocześnie świeżo i młodzieńczo. Artyści wykonali utwory nie napisane oryginalnie na klawesyny. Jeszcze raz okazało się, że połączenie dwóch klawesynów to fantastyczna kombinacja zapewniająca możliwość wykonania ogromnej ilości barokowego repertuaru i osiągnięcie iście orkiestrowego brzmienia przez dwóch zaledwie wykonawców. Zróżnicowany repertuar - od Couperina poprzez Telemanna, Vivaldiego, Rameau, Bacha aż po Fandango Boccheriniego, które zupełne logicznie doprowadziło do bisu - tanga Piazzoli, które znakomicie wpisało się w tę "linię rozwojową".

Dwa bardzo różne instrumenty" "gadający" Flamand i "miękki" Francuz doskonale uzupełniły się brzmieniowo, a sala Pałacu Arcybiskupiego okazała się wymarzonym akustycznie wnętrzem wzmacniającym dźwięk i uwypuklającym w pełni subtelności klawesynowej artykulacji.

Wielki koncert; prawdziwa radość móc w nim uczestniczyć!



wtorek, 16 czerwca 2020

Ożywiony klawikord

Ten klawikord zbudowaliśmy wspólnie z Irminą pod kierunkiem Johanna-Gottfrieda Schmidta na kursie w Monachium. On również dostarczył części do budowy (można to określić jako składanie kitu, choć wiele operacji np. wycinanie klawiszy robiliśmy od podstaw). Było to dla nas świetne doświadczenie i wspaniały pracowity odpoczynek!
Powstał instrument w pełni grający; jednak nie w pełni zadowalający brzmieniowo. Istotna dla nas była zabawa, nowe doświadczenie, nie zaś efekt za wszelką cenę. Jednak ...
przed kilkoma dniami instrument został przepracowany i dopracowany przez znakomitych polskich budowniczych instrumentów (w tym dwóch już klawikordów): Marka Kudriashova przy współpracy Krzysztofa Strzeleckiego. Efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Postaram się w ciągu kilku dni uzupełnić ten wpis o nagranie, na razie parę zdjęć :





To ostatnie zdjęcie przedstawia zaczepy strun. Co ciekawe, rejestr basowy wyposażony został w owijane struny 8' i rozjaśniające brzmienie struny 4'.

Z pracowni Marka Kudriashova i Krzysztofa Strzeleckiego wyszły dwa piękne klawikordy. Duża 5-oktawowa kopia Silbermanna (ten instrument widziałem tylko w bardzo niekorzystnych warunkach warszawskiego Targowiska instrumentów) i cudowna, subtelna kopia malutkiego, ale niezwykle wszechstronnego, podróżnego instrumentu Steina. Skala 4 i pół oktawy C-f3 z jednej strony pozwala zaoszczędzić na wymiarach instrumentu, z drugiej zawiera bardzo mocno eksploatowany przez kompozytorów klasycyzmu wysoki rejestr dyszkantowy. Instrument cudownie reaguje, wspaniale żyje pod palcami i sprawia, że od razu można się w nim zakochać! To tylko jedna ósemeczka, ale jakże piękna...
Spontanicznie pstryknąłem parę zdjęć. Wiem, nie są to genialne ujęcia. Ale myślę, że doskonale ukazują piękno tego instrumentu:







A więcej informacji o działalności Marka Kudriashova i Krzysztofa Strzeleckiego, o innych ciekawych instrumentach przez nich budowanych znaleźć można tu:
https://www.facebook.com/RareMusicalInstruments/?hc_location=ufi

niedziela, 14 czerwca 2020

Cudowny Rädecker

Fortepian stołowy Johanna Dietricha Rädeckera to instrument, który rozpoczął moją przygodę z kolekcjonowaniem fortepianów (zbieractwo innych instrumentów zaczęło się chwilę wcześniej...).


Instrument można dość precyzyjnie datować. W 1831 lub 1832 roku firma po fuzji używała już nazwy Rädecker - Lunau budując nadal podobne instrumenty. Zatem fortepian powstał krótko przed połączeniem. Świadczy o tym tabliczka:


Oprócz "zabrzańskiego" znane są jeszcze trzy egzemplarze.
Bogaty materiał czytelnik znajdzie na stronie Ibo Ortgiesa:
Dokonana w 2011 roku przez Matthiasa Arensa rekonstrukcja przywróciła instrumentowi świetność.
Przez kilka lat fortepian Rädeckera był głównym koncertowym medium zabrzańskiego Fortepianarium. Zdetronizował go (pod względem częstosci wykorzystania i pewnej uniwersalności) duży fortepian firmy Traugott Berndt.  
Fortepiany stołowe z broadwoodowską mechaniką to instrumenty ciepłe i intymne. Trudno na nich wykonywać wirtuozowską literaturę wczesnoromantyczną. Za to cudownie brzmią na nim sonatiny Friedricha Kuhlaua; jakby były nań napisane. Ostatnio nagrałem jedną z nich, stąd pomysł podzielenia sie z czytelnikami kilkoma refleksjami. To muzyka, która rzadko jest wykonywana na koncertach, bo jest rozmiarowo zbyt mała dla potrzeb wielkich recitali pianistycznych. A przecież są to muzyczne arcydzieła. Na fortepianie stołowym to już jednak prawdziwe uniwersum brzmieniowe:

A w uzupełnieniu jeszcze kilka zdjęć tego urokliwego instrumentu:













piątek, 15 maja 2020

Ukazała się! Orgellandschaft Niederlausitz, Vol. 15


Ukazała się! Płyta nagrana przez nas w 2014 roku, pojawia się na rynku teraz. Organy w kościołach wokół jeziora Senftenberger See. Instrumenty bardzo różne, zatem również repertuar zróżnicowany. Od renesansu do współczesności. Ta płyta jest niecodzienna. Różność repertuaru naprowadziła nas na pomysł wprowadzenia specjalnego przewodnika po regionie. Nagrane w najrozmaitszych warunkach akustycznych fletowe improwizacje Ryszarda Borowskiego prowadzą nas ścieżkami wokół jeziora i eksplorują chyba wszelkie emocjonalne, techniczne i dźwiękowe możliwości Jego instrumentu. Na poszczególnych instrumentach nagraliśmy tak utwory organowe, jak i lekko jazzujące kompozycje Ryszarda Borowskiego dla obu wykonawców. 
Ostatni zaś utwór to kołysanka z dzwoneczkami obsługiwanymi przez moją żonę ... 
Powstała barwna mieszanka, ciekawa jednak nie tylko jako dokumentacja organów, ale jako muzyczna podróż i ciekawy (mam nadzieję) dla słuchacza koncert. 

środa, 13 maja 2020

My - pionierzy!

Polskie radio zrobiło mi ogromną niespodziankę. Retransmisja koncertu z 24 maja 1998 roku (sic!) pokazuje chyba najlepiej to co - wspólnie z przyjaciółmi: solistami, muzykami z chóru Sine Nomine i orkiestry Concerto Polacco (już wtedy ) zrobiliśmy dla upowszechnienia arcydzieł muzyki oratoryjno-kantatowej w Polsce. Zaraz potem w naszej działalności nastąpiła wspaniała passa cyklu "Arcydzieła muzyki oratoryjno-kantatowej", w którym zebrana wokół mnie grupa muzyków dokonała czegoś wspaniałego; przywróceniu polskiej kulturze muzyce nieobecnej w naszej kulturze części muzycznej literatury (m.in. kantat Bacha...). To piękny w moim życiu i działalności okres. Czas, w którym ponownie odzyskana wolność i demokracja stymulowały chęć przyniesienia naszej publiczności piękna, którego wielu z nas zaznało w trakcie studiów zagranicznych ... bądź pragnęło na miejscu słuchając "doskonałych", "zachodnich" nagrań ...
I choć czasem entuzjazm spontanicznej, artystycznej kreacji przeważał nad perfekcją, do której zdolni bylibyśmy dzisiaj, to trzeba powiedzieć, że był to piękny czas. Muzyka oznaczała dla nas przestrzeń wolności. Jaka szkoda, że to już przeszłość ...

https://www.polskieradio.pl/8/688/Artykul/2509436,Muzyka-dedykowana-angielskim-krolowym

piątek, 24 kwietnia 2020

Nasze koncerty w Fortepianarium...

Koncerty w "Fortepianarium" zmieniają chwilowo formułę ... Specjalnie z myślą o naszych słuchaczach przygotowałem nagranie programu zawierającego dwa cudowne koncerty Stanleya wykonane na cyfrowym "symulatorze" organów barokowych oraz sporo muzyki typu "easy listening" na fisharmonii Mannborg 755 oraz organach elektronicznych Wurlitzer 4037.
Premiera filmu nastąpi w tym momencie, w którym zamierzaliśmy rozpocząć koncert "Muzycznego klubu Fortepianarium" tj. o godz. 17.00 w niedzielę 26 kwietnia. Zapraszam!

The recording of the programme "Organs and Harmoniums" is now ready ...  You can watch it on (from) Sunday, 26th April 2020, 5 pm. (usual time of our concert). 

Film będzie dostępny przez pewien czas, później obszerne fragmenty zostaną udostępnione w formie osobnych klipów zawierających poszczególne utwory. 



Music Lesson with Marek Toporowski

Jak prowadzić lekcje gry na instrumencie w warunkach kwarantanny?
Najpierw próbowałem odsłuchiwać zrealizowane przez moich studentów nagrania opisując dokładnie moje spostrzeżenia. Potem zacząłem - w odpowiedzi na te materiały - nagrywać moje sugestie, a nawet bardziej kompletne wersje moich utworów.
Wydaje się, że wyprodukowane w ten sposób materiały mogą być ciekawe dla szerszej grupy odbiorców. Stąd decyzja, aby niektóre lekcje udostępniać publicznie.

Jak pracować nad partimento, które jest zapisaną w formie basu z ewentualnymi sugestiami dotyczącymi pozostałych głosów kompozycją? Zasadą wszelkiej nauki jest powtarzanie; w wypadku improwizacji - powtarzanie plus ciągłe modyfikowanie i przekształcanie stanu wyjściowego. Można wyjść od poziomu ćwiczenia harmonicznego, dwu-, trzy-, czterogłosowego, a może też angażującego wszystkie palce muffatowskiego "voller Griff". Następnie możemy zacząć podkradać pomysły melodyczne, fakturalne, strukturalne ze znanych nam utworów. W odróżnieniu od prawdziwego życia mała kradzież na początku utworu często otwiera przed nami drzwi autonomicznej w stosunku do punktu wyjścia kreatywności!
W poniższym nagraniu zrezygnowałem z mówionego komentarza wychodząc z założenia, że przykłady są dość czytelne. Niemniej, teraz pozwalam sobie na mały opis i komentarz. Wychodzę od wersji prostej, narzucając sobie jednak  już w pierwszym takcie konieczność wykorzystywania chromatyki. Potem staram się nie unikać opóźnień i dysonansów. W drugiej wersji starałem się wzbogacić warstwę melodyczną (tu również miał mnie zmusić do wysiłku użyty przeze mnie już w pierwszym takcie śpiewny motyw), a w trzeciej pójść w stronę swobodnej klawiszowej fantazji eksplorując cały zakres klawiatury. Te trzy wersje wychodzą od koncepcji "adagio". W czwartej postanowiłem pójść inną ścieżką; koncertującego allegro...
To niekończąca się zabawa, do której z całego serca zachęcam!

How can we practise the art of partimento playing? Without any doubt, one of the most desired skill among harpsichord players? In the recorded lesson you see below I'm  trying to show you one of the possible paths. My personal way of working on this skill which is repeating, modifying, expanding, increasing...My student Agata sent me two recorded version of her: an Adagio piece and a realization as Allegro movement. This inspired my musical response. My versions 1-3 are an attempt of expanding the idea of an adagio piece. In the first place, I tried to put more suspensions and chromaticisms than she did. Then, looking a little bit at Scarlatti sonatas I made a version with more melodic versality. Finally, I launched myself into the rhytmical freedom trying to convert the piece into a free clavichord phantasy where the whole range of the keyboard is to be explored!
By the way, I find that the use of clavichord makes you really feel the harmonic tension created by the use od suspensions and dissonances ... It's so much more inspiring than practising the partimento on harpsichord!
Eventually, I made a step back and entered a different path of an "Allegro concertato" piece.

I'll be very happy if you find my lesson helpful and that, eventually, you will enjoy more playing the partimento game. A neverending game!







piątek, 17 kwietnia 2020

Muzyka klawiszowa Scheidemanna. Nowy projekt. Exploring Scheidemann ...

W tym trudnym dla wszystkich (a szczególnie nie-mogących-koncertować zazwyczaj koncertujących artystów) rozpoczynam nowy projekt domowych rejestracji cudownej muzyki Heinricha Scheidemanna - poety instrumentów klawiszowych z początku XVII wieku. W muzyce tego ucznia Sweelincka krzyżują się wpływy Frescobaldiego i kompozytorów francuskich (szczególnie dobrze widać to w courantach, z których niektóre odwołują się bardziej do Włochów, a niektóre w ewidentny sposób - do francuskich lutnistów), zadziwiająco dużo jest też wpływów angielskich wirginalistów. Cudowna polifonia i smak melodyczny ...
Oto dwa pierwsze filmy:

In those difficult days I'm starting a new project of home recordings devoted to Heinrich Scheidemann - a true poet of early harpsichord.







wtorek, 10 marca 2020

Lekcja próbna ze mną

Z powodu koronawirusa zrezygnowano z Dnia otwartego Akademii Muzycznej w Krakowie. Jeśli ktoś chce się ze mną umówić na próbną, bezpłatną lekcję to jest to możliwe również poza uczelnią: w Zabrzu lub Katowicach - np. w kwietniu lub maju - kiedy trochę tylko uspokoi się sytuacja.


wtorek, 3 marca 2020

Wciąż o systemie szkół muzycznych. I trochę o szlifowaniu pereł.


Wydaje się, że ścierają się obecnie w Polsce dwie przeciwstawne koncepcje funkcji szkolnictwa muzycznego. Podobnie jak ma to miejsce w wypadku polityki poglądy są tu wyraźnie spolaryzowane; warto jednak zaznaczyć, że przynależność do jednej lub drugiej grupy nie wydaje się być uwarunkowana sprzyjaniu tej czy innej partii (być może jakaś korelacja jest, ale badań w tej dziedzinie nie zamierzam prowadzić :-) ). To dyskusja między zwolennikami szkoły jednoznacznie zawodowej, profesjonalnej z jednej strony i szkoły stawiającej sobie za cel raczej upowszechnianie muzyki w społeczeństwie z drugiej.
Zanim zapuszczę się głębiej w analizę zjawiska muszę powiedzieć, że uważam oba podejścia – w ujęciu dogmatycznym – za błędne. Wielokrotnie podkreślałem, że uważam istnienie sieci szkół muzycznych za ogromną wartość – tak dla przyszłych profesjonalnych muzyków, jak dla późniejszych melomanów czy muzyków amatorów. Sądzę, że szkoły muzyczne z powodzeniem mogą spełniać obie te funkcje. Może warto byłoby się zastanowić nad lepszymi sposobami pomocy uczniom o specyficznych potrzebach?

Koncepcję szkoły profesjonalnej w bardzo obrazowy sposób przedstawiają niektóre oficjalne dokumenty przytaczane i w niniejszym blogu, i w dyskusji internetowej. Szczególnie chwytliwie brzmi tu określenie: „szlifowanie pereł” i oczywiście mocno krytykowana „przechowalnia dla nadwrażliwych dzieci” (którą szkoła muzyczna być podobno nie powinna).
To pierwsze stwierdzenie w doskonały sposób ukazuje brak orientacji pedagogicznej. Dla nie-pedagoga wydaje się, że praca z uczniem wybitnie zdolnym to pasmo sukcesów i satysfakcji. Każdy doświadczony nauczyciel wie jednak, że prowadzenie ucznia wybitnie zdolnego, bywa prawdziwym wyzwaniem, czasem nawet męką. W szczególności dotyczy to tzw. naturszczyków; uczniów, którzy trudne wyzwania wykonują z łatwością niedostępną dla nauczyciela. Przekonanie naturszczyka do regularnej pracy, która pomoże mu efekt 98% doprowadzić do stanu 100% - pełnej satysfakcji dla słuchacza– jest często prawie niemożliwe. Brak tu satysfakcji z pokonania własnych ograniczeń i słabości. Na domiar złego nasze szkoły (nie tylko chyba muzyczne) często przyklejają takiemu uczniowi łatkę gwiazdy, która stopniowo staje się ogromnym obciążeniem. Ewentualne niedoskonałości i błędy są tuszowane bądź bagatelizowane (jest taki zdolny, że następnym razem się nauczy, dziś nie miał dnia itp.). De facto uczeń żyje z brzemieniem oczekiwań środowiska, a z własnymi problemami (o których nieczęsto mówi na zewnątrz, gdyż nie współgrają one z wykreowanym obrazem) pozostaje sam. Wytyczenie takiemu uczniowi ambitnych, a jednocześnie realistycznych celów, umiejętność utrzymania motywacji, wstrzelenie się w jego prawdziwe potrzeby jest prawdziwym wyzwaniem.
„Szlifowana perła” często błyszczy w szkole i jej otoczeniu (konkursy, przesłuchania). Kiedy wypływa na głębokie wody często zatapiana jest przez pierwsze niepowodzenie, do którego nikt jej nie przygotował. Prawdziwym sukcesem widać tu niestety dopiero po latach; a bieżące sukcesy są czasem bardzo zwodniczą promesą.

Chęć sprowadzenia edukacji muzycznej do „szlifowania pereł” to w moim głębokim przekonaniu również eufemistyczne określenie dezercji pedagogicznej. Wielu nauczycieli o pewnej pozycji – tak na poziomie szkolnym, jak akademickim – wybiera sobie do klas naturszczyków i osoby wybitnie zdolne, rezygnując z osobowości ciekawych, ale nieoczywistych. Jedna ze znanych mi osób chwaliła się bez ogródek tym, że wszyscy jego podopieczni znaleźli pracę w renomowanych orkiestrach. Z racji swojej pozycji była jednak w stanie tych, którzy sprawiali jakiekolwiek problemy ekspediować do innych osób znajdujących się niżej w hierarchii i bezlitośnie potem niszczyć na egzaminach.
Z mojego punktu widzenia, mijamy się tu z istotą pedagogiki, którą jest wspieranie ucznia w jego rozwoju niezależnie od punktu wyjścia.

Wracając do kwestii uczniów super-zdolnych warto zauważyć, że tak naprawdę nie mamy im często wiele do zaoferowania. Być może ci, którzy mają potencjał i ambicje wygrywania konkursów zasługiwaliby na dodatkowy system wsparcia technicznego. Ostatnio rozmawiałem z panią Marią Dymnikową o systemie korepetytorskim rozpowszechnionym w Rosji (o tej rozmowie wkrótce napiszę więcej), w którym „główny” nauczyciel czuwa nad ogólnym rozwojem, natomiast „korepetytor” (rodzaj osobistego coacha) może poświęcić uczniowi wiele czasu tygodniowo ucząc go umiejętności efektywnego ćwiczenia, rozwiązując konkretne problemy techniczne (trochę wchodzimy tu w świat „sportowej” pianistyki). Tego typu uczeń nastawiony na sportową eksplorację obszaru muzyki może zatem otrzymać wsparcie psychologiczne, psychofizyczne, fizjoterapeutyczne itp. To też bardzo specyficzny problem obszaru pianistycznego ...

Duża część uczniów, która moim zdaniem, często nie znajduje odpowiedniego wsparcia, to uczniowie zdolni i wrażliwi, z pewnymi – możliwymi do rozwiązania – problemami technicznymi. Oczywiście dla takich nie będzie miejsca w szkole, która nie chce być „przechowalnią dla nadwrażliwych”. Perła czy różne perły zdolności i umiejętności mogą się u nich ujawnić w sprzyjających okolicznościach. Ważne, aby trafili na nauczyciela, który rozumie, że uczeń może mieć różne problemy i pytania, a ich rozwiązywanie jest treścią edukacji. Nie sprawdzi się tu zatem ani nauczyciel-naturszczyk (chyba, że będzie miał na tyle rozumu, aby poprosić o wsparcie pedagogiczne w rozwiązaniu jakiegoś konkretnego problemu!), ani nauczyciel – niezrealizowany wykonawca, dla którego uczenie jest źródłem frustracji.

Jeszcze raz podkreślę, że za ogromny błąd uważam oczekiwanie, że z ucznia o naturalnych zdolnościach po drobnym oszlifowaniu automatycznie wyrośnie gwarantujący pasmo sukcesów wirtuoz. Żadna szkoła nie jest w stanie przewidzieć tego, co w dalszym życiu ucznia się wydarzy, jakie będą jego własne priorytety, jak rozwinie się rynek muzyczny, a bardziej górnolotnie cywilizacja. Przekonanie o automatyzmie tego procesu to prosta recepta na klęskę.
Zatem zamiast stawiać dogmatyczne programowe definicje czym szkoła ma lub nie-ma być starajmy się po prostu dobrze uczyć w przyjaznej atmosferze. Muzycznym „sportowcom” zapewnijmy odpowiednie wsparcie, tym, nastawionym bardziej na kameralne muzykowanie – możliwości współdziałania w zespołom. Słabeuszom pokażmy drogę rozwiązania niektórych przynajmniej problemów. Nie etykietujmy. To nie powinno polegać na tworzeniu lepszych i gorszych szkół, lepszych i gorszych uczniów. Granice między wspomnianymi przeze mnie grupami powinny być płynne; ktoś o przeciętnych – na pierwszy rzut oka – walorach technicznych – może odkryć w sobie predyspozycje konkursowe w nieoczekiwanym momencie, zaś uczeń „konkursowy” może mieć gorszy okres i potrzebę wycofania się na chwilę z wyścigu szczurów.

I pamiętajmy … miarą naszego sukcesu nie jest to, że uformowaliśmy ucznia na własny obraz i podobieństwo! Jeśli ta nasza muzyka stanowiła tylko etap w jego życiu, który wpłynął na jego myślenie, wrażliwość, twórcze rozwiązywanie problemów to jest to nie mniejszy sukces niż wychowanie odnoszącego sukcesy na salach koncertowych świata wirtuoza.
Ale – przyszłym wirtuozom – nie zamykajmy też drogi, głosząc, że szkoły muzyczne służą li tylko umuzykalnianiu.


niedziela, 1 marca 2020

Krótka historia sonaty. Agata Meissner i Mateusz Kawa w Fortepianarium 1 marca


Bardzo ciekawa opowieść o bardzo różnych utworach, które łączy nazwa "sonata".
Od najwcześniejszych przykładów gatunku takich jak wykonana przez Agatę Meissner na maleńkim szpinecie (to nasz instrument wykonany pod kierunkiem Johanna Gottfrieda Schmidta) sonata Ave maris stella Gioanopietro del Buono poprzez XVIII-wieczne sonaty klawesynowe Giovanniego Benedetto Plattiego (ten kompozytor jest coraz częściej przez klawesynistów wykonywany) i Domenica Scarlattiego. Tę część programu Agata Meissner wykonała na klawesynie wirginałowym, eksponując fantazyjne najrozmaitsze kombinacje barwne możliwe do osiągnięcia na tym instrumencie.
Mateusz Kawa rozpoczął klasycznie sonatą Mozarta, a zakończył niezwykle wirtuozowsko Fantazją - sonatą "Po lekturze Dantego" Liszta. Fascynująca była ilość kolorów wyczarowanych przez pianistę z instrumentu, przy czym to umiłowanie do poszukiwania barw widoczne było zarówno w Liszcie, w którym jest to jeden z głównych środków wyrazowych, jak i w sonacie Mozarta. To chyba pierwszy raz kiedy fortepian Seilera (instrument z 1902/3 roku) został wykorzystany w pełni solowo. Ogromnie się cieszę, że został tak wszechstronnie zaprezentowany!
Agata Meissner opowiedziała publiczności o wykonywanych utworach.

czwartek, 27 lutego 2020

Kilka refleksji o przesłuchaniach CEA


Kolejna facebookowa burza po drugim artykule pani Szyłło. Tym razem na celowniku znalazły się organizowane przez CEA przesłuchania uczniów, autorka publikuje tekst pod chwytliwym tytułem „Mistrzowska szkoła muzyczna upokarza. Setki uczniów trzęsą się przed przesłuchaniami w ministerstwie” Ten tytuł to kolejna gruba manipulacja – przesłuchania nie odbywają się przecież w ministerstwie, organizują je wytypowane szkoły. Formuła sprawia, że nie dla wszystkich jest to zapewne doświadczenie przyjemne; niemniej epatowanie „setkami” spanikowanych uczniów w tytule jest również sporym nadużyciem.
Poniższy tekst nie jest polemiką z tym artykułem. Z dwóch powodów. Po pierwsze: dopóki pani Szyłło nie przeprosi osób i instytucji, na których – korzystając z wygodnej osłony „Gazety Wyborczej” - dokonała medialnego linczu w pierwszym artykule, nie jest partnerką do rozmowy. Pani Szyłło nie posiada zdolności honorowej, aby taką dyskusję prowadzić czy inicjować. Pani Szyłło – nieprawdziwie przedstawiając sytuację w Zespole Szkół Muzycznych nr 4 – wzięła na zakładników swojej sprawy dzieci; w zabłoconych butach wtargnęła w sytuację trudną rzucając oszczerstwa i pomówienia. To niebywała podłość, za którą powinna przeprosić i „Gazeta Wyborcza” nie poczuwająca się chyba jednak do odpowiedzialności i rzetelności w tego typu małych, z punktu widzenia wielkiej polityki, sprawach (prośbę o przyjrzenie się rzetelności dziennikarskiej skierowałem do redakcji, pozostała ona bez odpowiedzi...)
Drugi powód jest taki, że nie jestem zwolennikiem ani przesłuchań (przynajmniej w obecnej formie), ani miłośnikiem urzędniczej kontroli ministerialnej (publiczne chełpienie się „rozwaleniem” jazzu i muzyki dawnej w szkołach). Jestem też gorącym zwolennikiem wspierania szkół muzycznych w mniejszych ośrodkach jako lokalnych ośrodków kultury. Te trzy – potrzebne skądinąd wątki i wskazanie na bolączki systemu – pojawiają się w drugim artykule pani Szyłło (autorka wczytała się w dyskusję w mediach i większość treści podebrała stamtąd próbując udawać osobę zorientowaną) i można się z nimi zgodzić.

Tocząca się dyskusja ujawniła bardzo mocny sprzeciw wielu nauczycieli w stosunku do instytucji przesłuchań. Krytykowana jest tu przede wszystkim obligatoryjność; wymuszanie przez CEA przysyłania uczniów z obejmującego obowiązek rocznika niezależnie od ich aktualnej formy i poziomu. Ogromny sprzeciw budzi też pomysł urzędników, że są władni i kompetentni (powołując się oczywiście na opinie zaproszonych ekspertów, często profesorów i wykładowców akademickich) aby w ten sposób oceniać wartość pracy nauczycieli. Oczywiście, na podstawie krótszego lub dłuższego przesłuchania jednego z uczniów, niekoniecznie tego najlepszego, trudno dokonać sensownej oceny; łatwo natomiast skrzywdzić dobrego i oddanego pedagoga, któremu akurat trafił się mniej zdolny bądź mniej pracowity uczeń. Bądź uczeń miał trochę gorszy dzień… Wydaje się, że mentalność polegająca na wierze w to, że uczenie to wlewanie do głowy (rąk) wiedzy i umiejętności trzyma się mocno ...W najbardziej ekstremalnej formie, z jaką się spotkałem polegało to na całkowitej rezygnacji z jakichkolwiek elementów współzawodnictwa konkursowego i zmuszeniu jurorów przesłuchań do redagowania ocen opisowych. Te opinie miały z kolei trafić na odpowiednie biurko, gdzie wybierano z nich zapewne co smakowitsze kąski, które,następnie, lądowały na biurkach dyrektorów szkół … itd. ...
Sądzę, że owa wątpliwość czym mają być przesłuchania – konkursem dla uczniów czy batem na nauczycieli – jest jedną z przyczyn złej opinii środowiska na temat tego przedsięwzięcia (w zależności od aktualnych trendów przesłuchania czasem skłaniają się bardziej stronę konkursu, czasem bardziej w stronę kontroli urzędniczej)
Wbrew pozorom koncepcja konkursu jest chyba bardziej uczciwa i przynosi lepszą informację zwrotną. Ot, konkurs, którego wyniki dają nam informację o tym jak dany uczeń jest postrzegany przez tę konkretną komisję (każda komisja oceni trochę inaczej, jesteśmy na gruncie sztuki, nie do końca wymiernej). Konkurs nie rości sobie prawa do pseudo-obiektywizmu, werdykt nie jest tu usankcjonowanym przez ministerstwo wyrokiem, a jedynie opinią podpisaną imiennie przez członków jury. Dodatkowe doświadczenie dla ucznia i nauczyciela.

Postaram się teraz zagrać rolę advocatus diaboli i zastanowić się krótko czy i pod jakimi warunkami koncepcja przesłuchań miałaby, moim zdaniem, sens.
Wydaje się, że najbardziej cennym elementem stworzonej przez CEA formuły przesłuchań może być walor spotkania – spotkania nauczycieli akademickich ze szkolnymi, spotkania nauczycieli różnych ośrodków między sobą, spotkania uczniów …Wydaje mi się, że rola CEA powinna ograniczyć się do stworzenia przyjaznej przestrzeni dla takiego spotkania, używanie tej formuły dla zbierania raportów (paradonosów) jest niewskazane. Kluczem jest tu stworzenie odpowiednich warunków czasowych dla tego, aby rozmowy mogły się odbyć. Pamiętam już przesłuchania, w których uczniowie zagrali, przewodniczący jury wygłosił myśl, że wiele osób grało brzydko, następnie była chwila (nie za długa) na zredagowanie owych wspomnianych przeze mnie paradonosów, a uczniowie i ich nauczyciele już dawno byli w drodze do domu.
Myślę, że należy też odejść od koncepcji sprawdzania wszystkich uczniów i obligatoryjnego wysyłania. Warto pokazywać tych, którzy z takiego spotkania są w stanie wynieść coś pozytywnego. Jedni są bardziej, inni mniej utalentowani i żadne urzędnicze działania tego nie zmienią. Za to osobisty kontakt z krytyką wyrażoną przez przedstawiciela innego środowiska może być konstruktywny. Pod warunkiem, że nie staje się dowodem w działaniach mających na celu wzięcie w ryzy kogokolwiek. Nie ma też potrzeby pozbywania się za wszelką cenę trochę mniej zdolnych uczniów; szkoła, w której są wyłącznie gwiazdy może dać zafałszowany obraz rzeczywistości i mamić ucznia złudną wizją bliskiego sukcesu, który w realnym życiu zależy od wielu czynników. Zaufajmy jednak trochę doświadczeniu nauczycieli i dyrektorów, którzy podejmują decyzje w sprawie być lub nie być w danej szkole uczniów. Zaufajmy sobie trochę nawzajem i nie kontrolujmyż się na każdym kroku!

Może więc warto nie wylewać dziecka z kąpielą i starać się wykorzystać stworzone i stwarzane ramy organizacyjne dla działań integracyjnych? To pewnie trochę utopia; wiem z własnego doświadczenia, że urzędnicy CEA często przyjeżdżają z gotowymi rozwiązaniami i stawiają jurorów przed dokonanym faktem takiego, a nie innego przeprowadzenia przesłuchań. Sądzę jednak, że zanim zaczniemy demontować system warto spojrzeć w stronę utopii i próbować napełniać go wartościami. Zbyt dużo rzeczy w Polsce dzieje się na zasadzie burzenia rzeczy działających i zmieniania co 5 minut i na 5 minut całego systemu. Zanim zaczniemy się zastanawiać „czy?” zastanówmy się nad „jak?” i „czy możemy to zrobić trochę inaczej?”.

Ale, jak już napisałem, fanatycznym obrońcą przesłuchań nie jestem. Pożegnam się z nimi bez żalu. Chyba, że uda się wpisać w ideę przesłuchać nową treść; przyjazną i korzystną dla uczniów i nauczycieli.

czwartek, 13 lutego 2020

Wystawa plenerowa "Zanim upadł mur..." w Berlinie

Pomysł dobry na pierwszy rzut oka; upowszechnienie wiedzy o tym, że upadek muru berlińskiego poprzedziły wydarzenia w Polsce - pierwszym kraju, który zerwał komunistyczne pęta.
Idea wystawy jest tak opisana na facebookowej stronie ambasady polskiej :

Otwarcie wystawy „Zanim upadł Berliński Mur…”,
Wicemarszałek Sejmu RP, Małgorzata Gosiewska, Ambasador RP w Niemczech, prof. Andrzej Przyłębski oraz Marta Morawiecka, córka Kornela Morawieckiego – założyciela Solidarności Walczącej, otworzyli dziś (1 grudnia 2019 r.) w Berlinie wystawę plenerową „Zanim upadł Berliński Mur…”, upamiętniającą zmarłego 30 września 2019 r. Kornela Morawieckiego oraz przedstawiającą historię Solidarności Walczącej.
Wystawa jest prezentacją wielkoformatowych zdjęć ilustrujących walkę Polaków z komunistycznym reżimem w stanie wojennym i latach 80. XX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem działań Solidarności Walczącej. Jej głównym celem jest ukazanie międzynarodowemu odbiorcy roli Polski i Polaków w demontażu żelaznej kurtyny.

Czy da się jednak opowiedzieć o wydarzeniach w Polsce ograniczając aktorów tych wydarzeń do postaci Kornela Morawieckiego. Fałszerstwo ambasady doskonale oddaje poniższy obraz :


Można założyć się, że oglądający wystawę Niemiec nie odróżni walczącej "Solidarności" od "Solidarności Walczącej". Tym samym, przyswoi sobie informację, że przewodniczącym "Solidarności" (tej "glównej") i jedynym wielkim opozycjonistą w Polsce był Kornel Morawiecki.
A może jednak zwróci uwagę, że brak tam nazwisk, które kojarzy z polską drogą do demokracji?

Oczywiście, ambasadzie, która wykorzystuje podobieństwo nazw dwóch różnych - tak pod względem przyjętej metody walki, jak i znaczenia - organizacji trudno cokolwiek oficjalnie zarzucić. To podłość i małość, która nie podlega (nawet w warunkach kraju demokratycznego) ściganiu. 
Nazwisk innych znaczących postaci polskiej opozycji, którzy swą działalnością doprowadzili do tego, że mógł upaść mur oczywiście nie znajdziemy ...
Oczywiście.

Ogromny smutek, że właśnie ambasada polska w stolicy naszego największego partnera, kraju, który był adwokatem przyjęcia Polski do Unii Europejskiej, zajmuje się czymś takim. Z drugiej strony, nawet się już chyba nie dziwimy ...

Wystawa, która jest dumą polskiej ambasady, to kulturowa żenada i powód do wstydu. Niestety.



poniedziałek, 3 lutego 2020

Mały urywek z Facebooka. Ważny punkt w dyskusji

Na stronie Centrum Edukacji Artystycznej dostępny jest tekst "Rola szkoły artystycznej XXI wieku" , a w nim : "szkoła muzyczna to nie klub dla delikatnych dzieci". Zapamiętajcie to rodzice, zanim poślecie swoje zdolne i wrażliwe dzieci do szkoły muzycznej.

Violu, bardzo celny strzał! Brawo! To, co prawda konspekt wykładu; ważne było to, w jaki sposób to hasło było tłumaczone. Jeśli jednak autor rozumie to, na co wskazujesz, dosłownie, to jest to bardzo dalekie od mojej koncepcji szkoły artystycznej, którą uważam za szkołę, która powinna wspierać wartości humanistyczne, kreatywność, wrażliwość. Skuteczność "sportową" zaś u tych, którzy ją mają lub u których można ją wypracować, jednak nie kosztem wrażliwych, a mniej odpornych. Bardzo chciałbym to jasno wyartykułować, w tym punkcie na pewno się zgadzamy!


Przyjaciołom pianistom. Ciąg dalszy sporów.


Przyznam się, że do napisania tego posta (dawniej się to nazywało felietonem) zainspirowały mnie facebookowe wpisy pana Konrada Skolarskiego. Choć z wieloma tezami się nie zgodziłem, to jednak ogromnie ważne wydało mi się zwrócenie uwagi, na różnice wymagań i presji wywieranej na ucznia w wypadku różnych instrumentów. W wielu wypadkach młodzi pianiści podlegają obciążeniu o znacznie bardziej „sportowym” charakterze niż adepci wielu innych instrumentów.
Dla wielu też, ów sportowy aspekt fortepianu, stanowi nieco zbędny balast. Fortepianu uczą się dlatego, że jest to instrument akordowy, pozwalający na objęcie skomplikowanych struktur muzycznych, otwierający drogę np. do dyrygentury, kompozycji, teorii muzyki … a czasem fortepianu jazzowego, fortepianu historycznego, kameralistyki, klawesynu, organów.

Mam wrażenie, że bardzo krytyczne opinie pana Skolarskiego dotyczące nauczycieli (chyba właśnie fortepianu) mogą mieć źródło w osobistych doświadczeniach, może nawet podobnych do tych, o których Państwu zaraz napiszę. Moja pierwsza nauczycielka fortepianu („dziecięciem będąc … siedem wiosen mi było…) autorytatywnie stwierdziła: „On nigdy grał nie będzie” (SMILE). Potem z kolei, zetknąłem się również z narzekaniami 60-letniej nauczycielki na 8- czy 9-letniego chłopca: „To jest dzieciuch”. Myślę, że – obecna wśród niektórych nauczycieli/ek fortepianu egzaltacja i oczekiwanie, że dziecko na samym początku drogi będzie wykazywało się wrażliwością do grania muzyki „wysokiej”, śmiertelnie poważnej, a przede wszystkim Chopina na sposób akademicko-rzewny, zawsze bardzo mi przeszkadzała. Myślę, że takie podejście – na szczeście coraz rzadsze – potrafi naprawdę zamknąć drogę do fortepianu. Mnie zniechęciło i dopiero atmosfera panująca w klasie organów (ale może ja wtedy nie dojrzałem jeszcze do fortepianu, może to była ta klasa, ten moment…) otwarła mi ponownie drzwi do świata muzyki. A fortepian „zaakceptowałem” ponownie po wielu latach.
Warto jednak uzmysłowić sobie pewien istotny fakt. Duża część repertuaru granego dziś przez młodych pianistów to utwory napisane na zupełnie inne instrumenty; przyjaźniejsze dla ręki niż koncertowy pokryty czarnym lakierem na wysoki połysk dwu i półmetrowy potwór! Zagranie lekkiego Mozarta, tanecznego bądź polifonicznego Bacha na czymś takim to naprawdę ciężka praca. Łatwiejsza kiedy zna się zamierzony przez kompozytora efekt brzmieniowy, wymagająca jednak umiejętności obejścia nieprzyjaznej i po prostu niedopasowanej do ręki dziecka mechaniki. Tu trzeba dobrego pedagoga … albo świadomego doboru przyjaznego instrumentu! (myślę, że zaczynanie przygody z fortepianem od lekkiego modelu w typie osiemnastowiecznych fortepianów naprawdę nie byłoby głupim pomysłem!)
W każdym razie, mnie osobiście pewien powrót do fortepianu (umiejętność zrozumienia o czym ten fortepian w ogóle jest) zajął kilka dziesiątek lat drogą okrężną przez klawikord i fortepian historyczny.
Moje pogodzenie się ze „światem pianistów” to również kontakt ze środowiskiem pianistycznym w charakterze konsultanta problemów wykonawczych muzyki XVIII wieku i przyjaźń z wybitnymi pianistami – pedagogami, którzy ukazali mi świat przyjaznego i mądrego uczenia; przede wszystkim Pawłem Skrzypkiem i Mariuszem Tytmanem.

Nie piszę tego wszystkiego jednak po to, aby rzucać oskarżenia. Trochę też przesadzam i przejaskrawiam moje przeżycia. Jednak, co fakt to fakt! Zdominowana przez konkursy kariera pianisty-sportowca nie jest dla wszystkich!
Fortepian zaś powinien być prowadzony pod kątem zróżnicowanych potrzeb; nie tylko przyszłych pianistów.
Może uzasadnione byłoby już na etapie szkół średnich pewne profilowanie specjalizacji: fortepian „wyścigowy” (oficjalna nazwa : profil solowo-wirtuozowski), fortepian z elementami improwizacji i kompozycji, fortepian z elementami muzyki jazzowej. Pewnie wielu nauczycieli dla własnych potrzeb dokonuje takiej weryfikacji potrzeb i indywidualizacji programów. Ciekawe gdyby jednak połączyć np. w wypadku fortepianu + kompozycji + improwizacji połączyć pracę 2-3 specjalistów bądź znaleźć multispecjalistę siedzącego okrakiem między wąskimi przypasowaniami.
Warunek: to musiałaby być praktyka wykluczająca szufladkowanie (Jesteś za słaby na konkursy, idziesz na specjalizację dla gorszych), a przechodzenie między profilami musiałoby być w miarę płynne (bo przecież ktoś może chcieć spróbować sił na konkursie bądź rozwinąć się technicznie, a może odwrotnie: odkryć w sobie ducha kompozytora i dojść do wniosku, że konkursy to zbyt duża dawka stresu).

Ciekawe co na to pianiści. Rzucam pomysł, może kiedyś gdzieś w jakiejś formie zakiełkuje.


Dyskusja na Facebooku buzuje. Podsumowanie. I trochę przeciw mitom


Opisywany przeze mnie artykuł wywołał wiele reakcji.
Dobrze chyba, że o kształcie uczenia muzyki dyskutujemy. Szkoda trochę, że zapalnikiem stała się ludzka tragedia. Sam mocno włączyłem się w dyskusję, polemizując z wieloma poglądami.
Co ciekawe postulaty są bardzo zróżnicowane. Niektórzy z piszących chcieliby w zasadzie likwidacji lub znaczącego przekształcenia istniejącego systemu w coś zupełnie innego. Co ciekawe dla niektórych system jest zbyt profesjonalny – słusznie chyba podkreślana jest zbyt duża waga, jaką szkoły przykładają do sukcesów konkursowych uczniów (zwróćmy jednak uwagę, że rozmnożenie konkursów ma również miejsce w szkolnictwie ogólnym), dla innych postulat większej przyjazności interpretowany jest jednak w ten sposób, że należałoby wyrzucić wszystkich tych, którzy sukcesu profesjonalnego (rozumianego np. jako dostanie się do jednej z kilku najbardziej prestiżowych uczelni muzycznych na świecie) nie gwarantują, to wtedy system nie będzie ich niszczył.
Powtarzane są przy tej okazji komunały i mity, często prezentowane jako niezbite fakty (Chyba zgodzi się Pan z tym, że …)
Trudno ogarnąć wielość wątków, niemniej kilka bardzo głęboko zakorzenionych „przekonań” warto przynajmniej sprostować.

Wydaje się, że wielu dyskutantów przekonanych jest (i to 30 lat po upadku komunizmu w Polsce) o tym, że „system zachodni” jest przeciwieństwem tego, który istnieje u nas. W rzeczywistości coś takiego jak jeden „system zachodni” w ogóle nie istnieje!
W Niemczech mamy wyższe szkoły muzyczne funkcjonujące na zbliżonych do naszych zasadach. Szkoły muzyczne niższego stopnia są jednak rzadkością. Istnieje za to ogromny rynek prywatnych lekcji muzyki (zaletą jest pewnie łatwość doboru i zmiany pedagoga), dużą część dobrej roboty w terenie robią też kantorzy kościelni, którzy często pełnią funkcje pierwszego nauczyciela muzyki, doradcy, animatora lokalnego życia muzycznego. Konkursy muzyczne dla dzieci nie są tam na porządku dziennym, chyba dlatego, że zmuszałyby na przykład szkoły ogólnokształcące do zmian, modyfikacji planów dla konkretnego ucznia. To trochę niekompatybilne z niemiecką predylekcją do systemów zorganizowanych!
Jednocześnie poziom zajęć muzycznych w szkołach ogólnokształcących jest bardzo wysoki.
Cz warto w warunkach polskich przejść na system lekcji prywatnych zamiast indywidualnych organizowanych przez szkoły muzyczne? Na pewno nie. Ten system przetrwałby tylko w większych miastach, wymaga on z jednej strony przekonania o znaczeniu muzyki i większej jednak stabilizacji finansowej pozwalającej na opłacenie lekcji. Po prostu … Z kolei szkoły muzyczne – z owymi znienawidzonymi przez niektórych dyskutantów etatami – zapewniają po prostu, że kadra pedagogiczna w mniejszych ośrodkach w ogóle JEST. Wyobraźmy sobie, że uczeń aby uczyć się gry na oboju (nie wiem, dlaczego ten obój przyszedł mi do głowy … bardzo kocham ten instrument) będzie musiał jeździć nie 15, a 80 kilometrów …

Z kolei system konserwatoryjny – np. taki, jaki jest we Francji – to system szkół prowadzących przyszłego muzyka od dziecka do dorosłego. Dwa francuskie konserwatoria (Conservatoires Supérieurs) – Paryż i Lyon zajmują się tylko wybranymi, przesianymi przez sito kwalifikacyjne studentami; oprócz tego niektóre z konserwatoriów regionalnych mają prawo prowadzenia zajęć na poziomie studiów. System jest niezależny od szkolnictwa ogólnego, niezależne są również poziomy nauczania. Czasem „zgrywa się” godziny zajęć szkoły „zwykłej” i konserwatorium (horaires amenagées).
Egzaminy we Francji odbywają się przed niezależną komisją, w której nie ma miejscowych profesorów. Może to być zaletą (obiektywizm) lub wadą (chęć pokazania, że miejscowi profesorzy są bee). System jest chyba, podobnie jak cała Francja, znacznie bardziej scentralizowany od polskiego (niektórzy dyskutanci podnosili, że nigdzie w Europie nie ma tak ogromnego, scentralizowanego systemu edukacji muzycznej…)
Tego również chyba również nie chcemy imitować ze względu na zupełną niekompatybilność z systemem edukacji ogólnej (a sądzę, że przy specyfice tej ostatniej w Polsce i dużym obciążeniu godzinowym uczniów nie byłoby to wskazane!)

Wydaje się, że nikt z uczestników dyskusji (a już na pewno nie autorka artykułu w „Wyborczej”) nie zwrócił uwagi na fakt istnienia w Polsce dwóch modeli – ogólnokształcących szkół muzycznych i tzw. szkół popołudniowych. Ten drugi model to pewien ukłon w stronę systemu konserwatoryjnego. Warto też zwrócić uwagę, że w ta druga opcja umożliwia jednoczesną naukę np. w prestiżowym liceum i inne rozłożenie akcentów edukacyjnych, często ze szkodą dla tej muzycznej. Zatem argument, że szkoła muzyczna w Polsce zawsze zmusza do niewspółmiernego i nie zawsze potrzebnego wysiłku nie zapewniając planu B jest o tyle nietrafiony, że można wybrać włąśnie taką alternatywną drogę! To również szansa dla tych uczniów, którzy z jakiegoś powodu mają rozbieżność poziomu nauczania ogólnego i specjalistycznego (np. zaczęli naukę muzyki później…)

Często pojawiają się w wypowiedziach zarzuty dotyczące poziomu przygotowania fachowego i pedagogicznego nauczycieli, również informacje o tym, jakoby wyższe uczelnie nie przygotowywały do kariery nauczyciela. Ten zarzut wymagałby gruntowniejszych badań np. ustalenia procentowego poziomu satysfakcji uczniów z nauki. Jest oczywiste, że te osoby, które zetknęły się ze słabszymi nauczycielami mają tendencje do projektowania tej opinii na cały system. Te, które stykają się z nauczycielami dobrymi też, tylko z przeciwstawnymi wnioskami. Czy słusznie? Nie wiem … Nie wiem czy są na ten temat odpowiednie, niezależne badania (uważam, że warto…) Co do uczelni wyższych … te mają w swoich programach moduły pedagogiczne.
Myślę sobie jednak, że sytuacja, w której jako społeczeństwo nie mamy do siebie zaufania i chętnie traktujemy się nieuprzejmie, musi wpływać też na zachowanie się nauczycieli wobec uczniów (i uczniów wobec nauczycieli). Skoro lekarz na SORze stara się pacjenta pognębić, zwiększyć poziom bólu i cierpienia (z taką sytuacją spotkałem się już osobiście) to co się dziwić… Żaden – nawet najsensowniejszy, teoretyczny program nauczania pedagogiki) nie zastąpi doświadczenia obcowania z życzliwym pedagogiem. Muszę powiedzieć, że moi francuscy mistrzowie byli pod tym względem dla mnie zawsze wzorem życzliwości i oddania dla ucznia/studenta. Jestem również pewien, że nikt z nich nie miał zakończonego żadnego modułu pedagogicznego.

Nauczyciele często stają się w tych wypowiedziach „chłopcami do bicia”. W tym kontekście zdumiewająco często pojawia się postulat, że jedyną motywacją pedagogicznej pracy w Polsce są etaty. W jednej z wypowiedzi, z którą szczególnie ostro polemizowałem pojawa się nawet zawierający jedno słowo równoważnik zdania: „Etaty.” Tak, wszyscy wiemy, wszyscy się zgadzamy. Przecież to oczywiste… Naprawdę ???
Muszę powiedzieć, że ta zakorzeniona najwyraźniej powszechnie wiara w to, że system zostanie uzdrowiony kiedy wszystkim nauczycielom zabierzemy etaty, poślemy ich na umowy śmieciowe i uświadomimy im ich własną marność za każdym razem mnie zdumiewa. Jest to niewątpliwie projekcja głęboko polskiego największego poczucia szczęścia, kiedy sąsiadowi właśnie spaliła się zagroda. Czy naprawdę wierzymy, że zniszczenie jakiejś grupie zawodowej minimalnego choćby poczucia stabilności zawodowej doprowadzi do jej oczyszczenia i sprawi, że stanie się ona dobra i przyjazna dla innych? Co za bzdury …

W wypowiedziach pojawiły się również ciekawe wątki dotyczące różnic między nauczycielami/uczniami/uwarunkowaniami dotyczącemu poszczególnych specjalności. W dużym stopniu w kontekście fortepianu. I tu mam pewien pomysł. Ale to chyba zasługuje na osobny wpis ...

Jeszcze raz powtórzę jednak moje stanowisko. Dobrze, że mamy "sieć" i "system". Dobrze, bo zapewnia on miejsca do nauki (również dla tych, którzy na te lekcje nie mieliby środków) i etaty (tak, owe znienawidzone etaty, nie umowy śmieciowe!). Źle, że nie mamy systemu włączania szerszej rzeszy dzieci i młodzieży do możliwości realizowania pasji muzycznych. Więcej i szkół, i ognisk ... Nastawionych na profesjonalizację,  i na amatorską satysfakcję... I tych pośrodku, z możliwością płynnego przechodzenia z jednego poziomu zaangażowania do innego. Skoro już tę sieć mamy to ją wspierajmy i rozbudowujmy. A nie przekształcajmy, bo opłata przekształceniowa, którą zafundują nam różne Mateuszki Kłamczuszki może być wyższa od 15%! 

O mądrych decyzjach. Jeszcze o mojej szkole. Dziękuję


Niejako w uzupełnieniu toczącej się wartko dyskusji o kształcie szkolnictwa muzycznego w Polsce jedno miłe wspomnienie z mojej dawnej szkoły (obecnie Zespół Szkół Muzycznych nr 4 w Warszawie) i nostalgiczna kartka z mojej muzycznej prahistorii.
Zaczynałem, tak jak większość klawiszowców, od fortepianu. Wybitnym pianistą (w wieku 14 lat) wtedy nie byłem, nawet nie planowałem muzycznej przyszłości. Interesowałem się raczej chemią, a muzyka, której wtedy słuchałem nie była muzyką klasyczną. Nikt mnie jednak z tego powodu nie prześladował, system mnie nie niszczył …
Trochę fascynowały mnie za to obite czarnym skajem drzwi sali nr 10, zza których dobywały się tajemnicze dźwięki. Tak trafiłem na organy do pani Marietty Kruzel. W ciągu roku stałem się fanatykiem organów; to właśnie ta wspaniała nauczycielka obudziła moją miłość do tego instrumentu. A wymagania wcale łatwe nie były. Aby zaliczyć utwór (mieliśmy specjalne zeszyty) musieliśmy wykonać go bez błędu na pamięć. Po egzaminach spotykaliśmy się w mieszkaniu Pani Profesor na kawie, herbacie i wspólnym słuchaniu muzyki organowej z bogatej kolekcji płyt.
Jako organista znalazłem się na fortepianowej „bocznej ścieżce” – fortepianu dodatkowego. Zajęcia i nauczycielkę – panią Teresę Wieczorkowską - bardzo lubiłem. Jednak po dwóch latach stwierdziła, że powinienem znaleźć się pod lepszą (Jej zdaniem) ręką. Rezygnując z niezbyt problemowego ucznia, z którym lubiła chyba pracować, porozmawiała z panią prof. Rosłoń-Esztenyi; ta wzięła mnie pod swoje skrzydła i w pewnym momencie zaproponowała mi równoległy dyplom z fortepianu. Okazało się to dla mnie nie lada wyzwaniem, braki techniczne miałem ogromne. Niech świadczy o tym fakt, że moja ukochana Pani Profesor Kruzel po jednym z moich występów fortepianowych powiedziała: „Wolę jednak jak grasz na organach!” I miała rację!Ostatecznie, dałem jednak radę …
Podejrzewam, że nie wszyscy musieli się wtedy zgadzać z taką decyzją. Wyobrażam sobie, że dyskusja nie musiała być też łatwa, a punkty widzenia mogły być różne. Z punktu widzenia profesorów fortepianu byłem na pewno ciekawym przypadkiem, niekoniecznie jednak dobrym pianistą, a już na pewno nie „rokowałem” sukcesów konkursowych. Niektórzy moi koledzy już wtedy grali na fortepianie oszałamiająco trudne programy, byli pokazywani na różnych forach szkolnych i pozaszkolnych, mieli szanse na konkursach … Co innego moje główne już wtedy organy.
Bardzo chciałbym jednak zwrócić uwagę na to, że zdecydowano się podjąć decyzję nieco ryzykowną (czy da radę?), chyba niekoniecznie przynoszącą jakiekolwiek frukta szkole, za to niezwykle korzystną dla mojej muzycznej przyszłości. Zmierzenie się z postawionym przeze mnie zadaniem wymagało ode mnie – jak to dziś się mówi - „ogarnięcia się” technicznego, psychicznego, estradowego … Nie było to łatwe, jednak bardzo pomogło mi później w mojej dalszej muzycznej karierze organisty, klawesynisty … a obecnie również specjalizującego się w repertuarze z przełomu XVIII i XIX wieku pianisty. Do pewnych obszarów pianistycznych bowiem z powodzeniem wróciłem; a możliwe jest to może właśnie dzięki ówczesnej mądrej i odważnej decyzji.

Za tę decyzję, mądrość, myślenie w kategoriach dobra ucznia (dobra rozumianego nie przez pryzmat chwilowego i natychmiastowego sukcesu, a jego dalekosiężnego rozwoju) chciałbym ówczesnemu gronu pedagogicznemu, ale może w szczególny sposób trzem wymienionym przeze mnie nauczycielom, których zawsze wspominam i wspominać będę z ogromną wdzięcznością, najserdeczniej podziękować. Byłem wtedy młodzieńcem dość buńczucznym, krytykującym głośno otoczenie. Nie zauważającym raczej dobrych rzeczy dziejących się około, traktującym wiele osób z góry. Dziś, z perspektywy czasu, muszę jednak powiedzieć, że wielokrotnie moja szkoła (a, pamiętajmy, były to czasy od schyłkowego Gierka po stan wojenny) zachowała się dobrze, przyzwoicie i tolerancyjnie. O kilku szkolnych przygodach, które dziś oceniam zupełnie inaczej niż wtedy, o nauczycielach, którym moim nieokrzesaniem mogłem sprawić ból (a którzy potrafili w tych trudnych dla nich momentach zachować wielką ludzką klasę) może jeszcze kiedyś napiszę…

Na razie chciałem przytoczyć ten przykład jako moje „Dziękuję” dla ówczesnych nauczycieli i szkoły, która potrafiła podejmować decyzje zindywidualizowane, a nie będące emanacją jakiegoś bezdusznego systemu.