Pozwalam sobie przenieść na główną stronę bloga jeden z komentarzy, z którym bardzo się identyfikuję. Bardzo serdecznie dziękuję za ten piękny wpis.
Bach harmonia mundi pisze...
Witam serdecznie, jestem niezwykle poruszony odnalezieniem tego
miejsca w sieci. Wywiązała się frapująca dyskusja, postaram się śledzić
jej losy. Wśród stawianych pytań i prób odpowiedzi, szczególnie istotne
jest tutaj skierowanie uwagi na ludzki wątek zawarty w wypowiedzi pana
Miłosza "to jest zapis cierpienia głuchego neurotyka w dwóch aktach". To
dobry trop. Myślę, że właśnie humanizm jest kluczem do zrozumienia
statusu dzieł mistrzów? Dla mnie ten Bachowski pierwiastek to
"człowiek", który przeziera przez geniusz. Bach rozumiał człowieka. Tak
jak pan słusznie zauważył, wszystkie emocje są u Bacha ludzkie. Dla mnie
właśnie ten humanizm, ludzkie emocje splecione z genialną materią
muzyczną sprawiają, że dzieła Bacha są ponadczasowe, uniwersalne.
sobota, 22 września 2012
Twórcy i odtwórcy
Do napisania tego tekstu zainspirował mnie niedawny
komentarz pana Tomasza Kmity, który znajdziecie pod refleksjami po koncercie
Wolfganga Seifena. Dyskutant poruszył sprawy ważne i ciekawe oraz, co tu
ukrywać, odnoszące się bezpośrednio do mojej działalności i mojej artystycznej
tożsamości.
Pierwsze wynikające z komentarza pytanie często sam sobie
zadaję. Czy prawdziwy twórca to ten, który komunikuje swój artyzm poprzez zapis
na kartce papieru czy również „grajek” (hmmm, na przykład taki jak ja...) Czy wobec
tego akt twórczy w muzyce jest równoznaczny z aktem pisania? Czy ja – muzyk,
dla którego głównym tworzywem są różne brzmienia: przede wszystkim niepowtarzalne
barwy ukochanych przeze mnie historycznych instrumentów (od klawesynów po Hammondy)
ma prawo nazwać się twórcą? Czy też powinien pokornie przyjąć tytuł (epitet?) „odtwórcy”?
Drugie pytanie jest również dla mnie ważne...W czym
przejawia się klasa kompozytora? Czy chodzi (jak to ujmuje pan Kmita) o własny
język kompozytorski i czy kryterium „własności” obejmuje również parametr
postępu i większego zaawansowania w stosunku języka poprzedników? Na ile
autonomiczny powinien być kompozytor w stosunku do poprzedników?
Wbrew pozorom na pierwsze pytanie nie ma jasnej odpowiedzi. Użyte
przeze mnie na początku retoryczne pytania sugerują pewnie, że chciałbym wejść
na ścieżkę wojenną z twórcami-kompozytorami i udowodnić własną kreatywność
muzyka-wykonawcy. No cóż, na estradzie często czuję się wystarczająco
kreatywnie i odczuwam radość kształtowania czegoś nowego. Przyznaję jednak, że mam
tu pewien kompleks. Często studiując to, w jaki sposób różne utwory są „utkane”
przez kompozytora, nachodzi mnie tęsknota za wyrażeniem siebie w taki właśnie
sposób. Taką pracę w muzycznym „biurze projektowym”. Trudno chyba porównać
jakąkolwiek muzyczną sytuację z doświadczeniem kompozytora siadającego przed
pustą kartką papieru. To wielkie wyzwanie. Myślę jednak, że w Polsce często
przyjmuje się myślowy schemat, że muzyka (a przynajmniej klasyczna, bo w jazzie
pojęcie kompozytor oznacza coś innego, a słowo odtwórca raczej nie jest
używane) to to coś (to wyłącznie to coś), co jest zapisane na papierze. A z
drugiej strony – we współczesnym przemyśle muzyki klasycznej wielu „nabywców”
kieruje się właśnie nazwiskami wykonawców, a nie kompozytorów...chyba, że akurat
zdarzy im się szukać konkretnego utworu... Współczesne szkolnictwo również
kładzie nacisk na sprawność odtwórczą sprawdzaną na różnorakich muzycznych
konkursach. Stąd może powszechne dość
mniemanie, że odtwórca ma tylko odtworzyć. O dewastującej, moim zdaniem, nasze
muzyczne szkoły pladze konkursów pisał będę jeszcze wielokrotnie...To pewnie ta
zaraza właśnie przekształca potencjalnie zdolnych młodych muzyków, w dostosowujących
się do przeciętnego gustu danego konkursowego gremium muzycznych konformistów.
Tu już nie ma mowy o wykonawcach-twórcach, ideałem jest odtwórstwo czyste (ewentualnie
z malowniczym zarzuceniem grzywą...)
W bliskiej mi „muzyce dawnej” stosunek kompozytor-wykonawca byłt
chyba bardziej naturalny. Kompozytor miał dostarczyć dobrego jakościowo
materiału, ale ostateczny kształt należał do wykonawcy. Nie na darmo dawne
traktaty (nawet śpiewu! patrz Tosi-Agricola) wymagały od wykonawcy dobrej znajomości
reguł kompozycji. Wykonawca stawał się czasem wręcz „współkompozytorem”. Oczywiście
to wszystko w różnych proporcjach. Bach zapisywał prawie wszystko, a Haendel
zadowalał się tylko szkicem do późniejszej improwizacji. Ale ogólna reguła jest
zachowana. Nie da się dobrze grać Bacha bez znajomości reguł Jego sztuki i trudno
w niej przecenić rolę dobrego wykonania. A znów taki Chopin (skądinąd świetny
improwizator) zapisywał prawie wszystko
– również tu jednak wykonawca jest ważnym ogniwem przekazania muzycznego
misterium. Oczywiście trudno tu – tak, jak ma to miejsce w baroku – o wprowadzać
zdobienia i elementy improwizacji, ale nie wyklucza to choćby pewnej
spontaniczności w kreowaniu agogiki. Z
innej beczki: muzyka Ligetiego (w dużym stopniu podpadałby tu też Paweł
Szymański) wymaga z kolei wykonawcy-maszyny (a jak to dowodzą pewne nagrania,
zastąpienie wykonawcy maszynką jest wręcz korzystne dla dzieła). Swoboda
rytmiczna jest tu niewskazana i wręcz wykluczona! Wymagania techniczne stawiane
wykonawcy - ogromne, satysfakcja tego ostatniego z uczestniczenia w kreowaniu
ostatecznej formy kompozycji – znikoma (choć satysfakcja z pokonania własnej
słabości i satysfakcja z wykonywania znakomicie zaplanowanej i fascynującej po
prostu muzyki – jak najbardziej!) Co ciekawe, niesamowitą precyzję zapisu rytmu
i ograniczenie decyzyjności wykonawcy w tym względzie spotkamy też u
Monteverdiego, a zatem w okresie historycznym, w którym takiej dokładności
byśmy nie oczekiwali (muzyka dawna to jednak nie zawsze nieograniczona swoboda,
o nie!)
Ja osobiście i bez pretensji do narzucania tego sposobu
innym lubię to tak; jestem aktorem na scenie, który ma do opowiedzenia pewną
historię. Uwielbiam ten moment, kiedy opowiadana przeze mnie historia zaczyna
żyć własnym życiem, kiedy „na gorąco” tworzy się nowa konstrukcja logiczna
utworu. Czasem jest to improwizacyjna, czy ornamentalna ingerencja w tekst; czasem
tylko lekkie zmiany agogiczne, „słuchanie sali”, czy interakcja z moją
publicznością. Za każdym razem inaczej. Nigdy tak samo. Oczywiście w taką
zabawę wliczony jest pewien komponent ryzyka; nie sprzedaję przecież gotowego i
niezmiennego produktu...(jak to czyni wielu moich kolegów, często zresztą
świetnie). Może dlatego tak bardzo
kocham towarzyszenie muzyce wokalnej czy wręcz udział w operowym spektaklu. Tam
się nie da dwa razy zagrać tak samo...I nie da się nie reagować.
Ale zdaję sobie sprawę, że są też „inne muzyki” wymagające
odmiennego podejścia i inni muzycy.
I druga sprawa. Nasze oczekiwanie wobec kompozytorów, że
stworzą własny, niepowtarzalny język dźwiękowy; oczekiwanie przeradzające się
czasem w presję na tworzenie muzyki „nowej” za wszelką cenę. Często ocenia się kompozytorskie
dokonania z perspektywy „postępu” w sztuce. To jest chyba doskonała utopia
(choć funkcjonująca i to jak w kręgu stereotypowych oczekiwań i poglądów
muzycznych, o których pisałem). Ultraawangardowe poczynania kompozytorów połowy
XX wieku straciły swoją moc przez to, że doprowadzili oni muzykę do ściany. Niestety
wyłamać się można tylko z istniejącej tradycji. Nie da się wyważyć dziury po
drzwiach. Zaczęło się więc wznoszenie nowych murów, czasem przynajmniej jakieś
odnoszenie się do konwencji, do tego, co robili poprzednicy. Wolność twórcza
wymaga uprzedniego zniewolenia...
Myślę sobie, że ten szczególny rodzaj improwizacji, o którym
pisałem: improwizacja w stylach jest właśnie takim rodzajem ponownego
wznoszenia zburzonych już murów. Które można potem ponownie nadkruszać, przeskakiwać...Najlepszym pokazaniem nie tylko
znajomości reguł, ale i własnego artystycznego ego jest puszczenie oka do
publiczności „wiem, że tak nie można, ale przekraczam tę regułę bo ją znam...” Kompozytorzy
też często dokonują transgresji własnych zasad. Tym różni się najczęściej utwór
np. Mozarta od napisanego współcześnie ćwiczenia „w stylu Mozarta”. Autorowi
ćwiczenia nie wolno raczej przekroczyć reguł. A Mozart ciągle starał się bawić
z niepisanymi regułami muzyki własnego okresu. Być może indywidualność istnieje
tylko w świecie, w którym jeszcze obowiązują jakieś reguły?
Z pewnym przerażaniem stwierdzam post factum, że napisałem
tekst godny zatwardziałego konserwatysty. Którym chyba nie jestem. A może
jednak?
Ciekawe, być może w muzyce europejskiej wchodzimy w okres,
kiedy muzyczne style zostały już zdefiniowane. To, co nam pozostaje – to wzorem
kultur azjatyckich – cierpliwa pielęgnacja tego, co mamy. Trwanie wartości...Sztuka,
której celem jest pogoń za nowością (a taki był rozwój muzyki europejskiej) chyba
się trochę wyczerpała i stworzenie własnego, odbieranego jako oryginalny i
autentyczny stylu wymaga finezyjnego ustosunkowania się do tego, co było. Mam
jednak nadzieję, że nie zginie jednak sztuka rozumiana jako sposób życia, jako
sposób postrzegania otaczającej rzeczywistości, jako wezwanie do ciągłego
doskonalenia się. Jako odrzucenie tandety i bylejakości. Wezwanie obowiązujące
tak twórców, jak i odtwórców. Mam nadzieję...
Dlatego może lepiej nie spierać się o definicje ...
sobota, 15 września 2012
Wolfgang Seifen w Tarnowskich Górach i inne przeżycia organowe
Ogromna radość obcowania ze sztuką jednego z największych
żyjących organistów-improwizatorów (przez wielu uważanego za Numer 1 tej
dziedziny muzyki). Co ciekawe stosunkowo często odwiedzającego Polskę i
stosunkowo często grającego w mniejszych miastach. Niesamowite doświadczenie
tego, jak maleńki, pneumatyczny instrument Schlaga urasta do rozmiarów
orkiestry symfonicznej i fortepianu razem wziętych. Styl improwizowanej „Symfonicznej
fantazji i fugi” przypominał jako żywo styl koncertów fortepianowych Liszta. Może,
dla tych, którym improwizacja kojarzy się wyłącznie z emanacją osobowości
improwizatora, warto przypomnieć, że w sztuce improwizacji organowej (i ogólnie
w improwizacji klasycznej) zdolność utrafienia w konkretny styl, czy wręcz
wyrażenia siebie poprzez język dźwiękowy konkretnego kompozytora uważana jest
za umiejętność najwyższą. Można to przyrównać do tworzenia poezji w obcym, nie-ojczystym
języku. Wśród wielu mocnych fragmentów nie sposób było nie zachwycić się
również lekką, taneczną przygrywką chorałową na temat pieśni „Za rękę weź mnie
Panie” o typie figuracji przywodzącym na myśl „Elfenromantik” Mendelssohna. Godna
podziwu była uzyskana przez błyskotliwą artykulację i technikę oraz częste
rozrzedzanie faktury lekkość brzmienia – trudna do osiągnięcia na tarnogórskim instrumencie
o ciemnej raczej i wręcz „zawiesistej” barwie. Piękny koncert; tak dla koneserów
i znawców problematyki improwizacji, jak i „zwykłego” słuchacza.
Seifen gościł już dwukrotnie w Koszalinie jako wykonawca
współorganizowanych przeze mnie kursów organowych. Zawsze ujmowała nas Jego
niesamowita klasa jako pedagoga –prowadząc zajęcia nigdy nie pozwalał sobie na
przytłaczanie nawet najbardziej początkujących uczniów ogromem swojej sztuki
(co bywa nieuleczalną przywarą niektórych wielkich artystów). Prowadząc zajęcia
nigdy nie eksponuje własnego grania ograniczając się do podawania kluczy w
niezbędnych momentach. Jego oszczędne i zarazem bardzo precyzyjne uwagi
fantastycznie pomagają wejść uczniowi na kolejny szczebel. Wspaniały pedagog; pełen
życzliwości i cierpliwości. Nawet osoby nieśmiałe rwą się przy nim do
improwizowania.
Właściwie każdy organista mógłby mu czegoś zazdrościć (i
pewnie zazdrości…) – ale jak tu
zazdrościć artyście takiej klasy, o tak ujmującym i sympatycznym sposobie
bycia?
I drugie dzisiejsze doznanie organowe. Przypadkiem
zdecydowałem się posłuchać mojej ulubionej audycji BBC 2 „Organist Entertains” Nigela
Ogdena. Ulubionej, gdyż uwielbiam zacieranie granic między organową klasyką i
rozrywką właściwe anglosaskiej tradycji koncertowej (wspaniałe antidotum na
napuszoną nudę organowego akademizmu) . W tym tygodniu poświęconej zmarłemu amerykańskiemu
organiście – Carlo Curleyowi. W przeprowadzonym niegdyś wywiadzie Curley powiedział
Ogdenowi wiele rzeczy, co do których jestem bardzo przekonany. Opowiadał, jak
to zachęcał uczniów do podsłuchiwania wirtuozów organów kinowych grających
lekką muzykę organową po to, by nauczyli się „komunikować” – grać dla ludzi (w
dobrym sensie, oczywiście). Opowiadał mi, jak Jego nauczyciel organów „zniechęcał”
go do grania na organach zanim nie osiągnie przyzwoitej techniki fortepianowej
(ci, którzy znają moje opinie na temat uczenia gry organowej wiedzą jak bardzo
bliskie jest mi to podejście). Wreszcie – mówił o tym, jak bardzo granie na
organach to komunikowanie emocji i piękna, a nie realizacja akademickich
ideałów…
To, że obie rzeczy zdarzyły się tego samego dnia to nie był jednak
chyba zupełnie przypadek…
środa, 5 września 2012
Monika
Monika Raczyńska – 25
sierpnia 2012 roku odeszła od nas w wieku 49 lat
„Monika” – plakietkę z własnym imieniem uczynioną na wzór
plakietek zawodowych kierowców wystawiałaś za szybę samochodu, kiedy
podjeżdżałaś z klawesynem w jakieś miejsce dostępne tylko dla dostawców. A nawet takie zupełnie niedostępne...
Trudno uwierzyć, że Cię już nie ma; w naszym muzycznym
światku Twoja obecność wydawała się przecież czymś oczywistym. Należałaś do
tych ludzi, którzy nie hałasują i nie trąbią o swojej wielkości. Po prostu są. Ogólnie
ceniona była Twoja życzliwość i chęć zrozumienia pozwalająca na współpracę (czasem
w sytuacjach, w których ktoś inny dałby za wygraną) bez okazywania własnego „ja
wiem lepiej”. Może dlatego właśnie byłaś bardziej znana „w środowisku” niż na
zewnątrz, choć na pewno – jako klawesynistka - zasługiwałaś na więcej. Trudno nawet znaleźć Twoje zdjęcie w internecie. Po wpisaniu Twojego
nazwiska pojawiają się tylko zdjęcia i plakaty wielu znanych i bardzo
znanych muzyków, którzy mieli przyjemność z Twojej wiedzy i umiejętności
korzystać. A może po prostu świadomość, że wielu muzyków z różnych artystycznych kręgów nie ma
wątpliwości, że w potrzebie warto zwrócić się właśnie do Ciebie, dawała Ci
poczucie artystycznego spełnienia?
W nekrologu napisano o Tobie pięknie: „niezwykła kobieta i
wybitna klawesynistka”. Nie sposób nie powtórzyć tu tych słów.
Trudno mi zebrać myśli pisząc te słowa; cały czas stajesz mi
przed oczami. Tym bardziej, że całkiem niedawno jeszcze pisaliśmy do siebie o
różnych życiowych i muzycznych sprawach. Cieszyliśmy się na rozmowę i kontakt
po wakacjach. Nie mogę uwierzyć w to, że już nigdy nie zobaczę Twojego uśmiechu
i nie będę mógł zapytać Cię o zdanie.
Żegnaj; niech ten wpis będzie moim skromnym wkładem w
przechowanie pamięci o Twojej postaci. Postaci, bez której trudno wyobrazić
sobie muzyczne życie Warszawy. Nigdy Cię nie zapomnę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)