27
stycznia ukazał się w „Dużym Formacie” artykuł Aleksandry
Szyłło „U nas w szkole muzycznej czwórka to porażka. Uczeń się
powiesił, połowa klasy bierze xanax”. Tytuł zaciekawił mnie,
rozpocząłem lekturę … Jakież było moje zdziwienie kiedy
okazało się, że adresatem zarzutów jest szkoła, której jestem
absolwentem, w której dwa lata pracowałem (prawda, dawno…), w
której prowadziłem spotkania z uczniami. Ciekawość przerodziła
się w oburzenie kiedy zdałem sobie sprawę, że autorka bezczelnie
wykorzystuje tragiczne wydarzenie dla młócenia cepem bliżej
nieokreślonego „systemu” dopuszczając się przy tym praktyk
dziennikarskich, których nie kojarzyłbym z prenumerowaną przez
siebie i podziwianą za niezłomną walkę o zachowanie polskiej
demokracji „Gazetą Wyborczą”. Mam nadzieję, że redakcja się
opamięta. Rozumiem, że problematyka szkolnictwa muzycznego nie jest
w centrum zainteresowania „Gazety Wyborczej”, niemniej jak sądzę
każdy dziennikarz, który artykuł przeczyta zorientuje się od
razu, że praktyki dziennikarskie, którym hołduje pani Szyłło
dalekie są od elementarnych podstaw prasowej etyki.
Artykuł
zbudowany jest w następujący sposób. Jednostkowe wydarzenie ,
jakim jest tragiczne samobójstwo ucznia szkoły, obudowane jest
przypadkowo nieco dobranymi wypowiedziami rodziców, z których
wynika, że połowa najlepszej klasy bierze xanax (dowodów
oczywiście brak). Do tego domieszane zostały – jako nieodzowna
przyprawa - informacje o jakimś molestowaniu w środowisku muzycznym
( nie chodzi tu bynajmniej o tę konkretną szkołę!) oraz
wypowiedzi ekspertów: pani Violi Łabanow (prezesa Smykofonii i
przeciwnika szkolnictwa muzycznego w obecnym kształcie), pana
Wojciecha Walczaka – profesjonalnego instrumentalisty -
altowiolisty oraz pani Marii Mach (Krakowy Fundusz na Rzecz Dzieci).
Ta trzecia wypowiedź, bardzo wyważona i sensowna, nie ma żadnego
związku z opisywaną sprawą. Ma tylko stworzyć złudzenie profesjonalizmu dziennikarki. Artykuł cytuje również wypowiedzi
dyrektorki Zespołu Szkół Muzycznych – pani Hanny Sawickiej –
wyrażających oczywiste zaniepokojenie wydarzeniem.
Postulat
artykułu jest bardzo mocny. Trzeba o tym pisać, trzeba bić na
alarm, podjąć dyskusję, zmienić system! Oczywiście
wygłaszany jest on w artykule nie bezpośrednio przez autorkę,
która musiałaby wtedy wziąć odpowiedzialność za swoje słowa …
Zanim
zdemaskuję metodę autorki kilka słów na temat owego „systemu”.
Z mojego punktu widzenia istniejący w Polsce system szkół
muzycznych jest unikalnym i pozytywnym zjawiskiem. Jako profesor
dwóch wyższych muzycznych uczelni często biorę udział w
spotkaniach, seminariach, kursach doskonalenia dla nauczycieli.
Bardzo często szkoły muzyczne stają się małymi lokalnymi
centrami kultury. Mam wielu przyjaciół, którzy są oddanymi i
pełnymi pasji nauczycielami. Warto przypomnieć, że w szkołach
muzycznych nauka przedmiotu głównego odbywa się w systemie
one-to-one, to oznacza, że
uczeń ma bezpośredni i zindywidualizowany kontakt z nauczycielem (a
nie tylko z jakąś bezduszną systemową
machiną, co wydaje się sugerować autorka artykułu). Co
pewien czas ktoś wpada na genialny pomysł, aby ten system zmienić
i zreformować, a środki przeznaczyć na coś innego np. na
krzewienie amatorskiego uprawiania muzyki. W Polsce rzeczywiście
brakuje szerokiego upowszechniania kultury muzycznej dla uczniów,
którzy nie zakładają przyszłej kariery profesjonalnej w tym
kierunku. Nikt w Polsce (a może się mylę … ?) nie postuluje
jednak np. zamknięcia szkół mistrzostwa sportowego i przekazanie
uzyskanych w ten sposób środków na zakup sprzętu sportowego na
zajęcia WF-u. Zgadzamy się raczej w większości, że to dwa różne
obszary; oba ważne i wzajemnie komplementarne. Tak samo jest w
dziedzinie muzyki. W Polsce mamy dobrze działający system szkół
muzycznych i leżącą odłogiem warstwę szerzej rozumianej
popularyzacji muzyki.
Ale,
ad rem …
Artykuł
dotyczy pojedynczego przypadku opisywanego w dramatyczny sposób
ustami jednej z mam (Agata, pracownica korporacji, Mama pianistki…):
M.
się powiesił. W domu. W czwartek 5 grudnia. Leżał potem jeszcze
ponad tydzień w szpitalu, lekarze próbowali go odratować. Dzieci
ze szkoły dowiedziały się tego samego dnia. One wiedziały, a my,
dorośli, nie …
Styl
równoważników zdania wzmacnia dramatyzm przekazu. Ale zastanówmy
się nad jednym. To, że jedno z dzieci nie powiedziało rodzicom
świadczy o… No właśnie, o czym ? O szkole? Naprawdę?
Samobójstwa
wśród młodzieży licealnej się niestety zdarzają, to bardzo
wrażliwy okres w życiu. Autorka z pojedynczego faktu wyciąga
jednak bardzo daleko idące wnioski dotyczące całego „systemu”.
Nie dowiadujemy się czy tragedia została spowodowana przez
niepowodzenia w szkole czy poza nią. Nie wypowiadają się ani
rodzice, ani wychowawca klasy, ani nauczyciel przedmiotu głównego.
Rozumiem, że łatwiej rzucić błotem w bliżej nieokreślony
system, źle skierowane oskarżenie mogłoby przecież skutkować np.
procesem sądowym. Tak naprawdę o tym fakcie nie dowiadujemy się
nic. Autorka ewidentnie zdaje sobie sprawę, że takie argumenty
dotyczące zmiany systemu są zbyt słabe. Stąd przyprawia pichconą
przez siebie przyprawę informacjami o xanaxie, który bierze „połowa
najlepszej klasy” i o którym wiedzą jakoby wszyscy. To jednak
również jest chyba za słabe. Pada zatem informacja o przypadkach
molestowania w środowisku muzycznym (wypowiedź Wojciecha Walczaka)
:
Jest
jeszcze coś, o czym w ogóle się nie mówi: molestowanie seksualne.
Wiem o jednym nauczycielu, który obnażał się przed uczniami.
Sprawa trafiła do sądu, ale zakończyła się ugodą. Innym razem
wspierałem koleżankę, która była molestowana przez profesora na
uczelni. Namawialiśmy ją, żeby wniosła oskarżenie, ale się
wycofała. Może akcja #MeToo coś zmieni, może osoby doświadczające
molestowania przestaną się obawiać wstydu i ostracyzmu.
Uważny
czytelnik na pewno zauważy, że informacje nie dotyczą tej
konkretnej szkoły, a jedynie pewnych znanych intelokutorowi
przypadków. Informacje prawdopodobnie padły w dłuższej rozmowie
dziennikarki z panem Walczakiem. Mniej uważny czytelnik w gąszczu
informacji tej „subtelnej” manipulacji raczej nie wychwyci.
W
każdym razie artykuł nie przynosi istotnych informacji na temat np.
ilości samobójstw w szkołach muzycznych a ogólnokształcących,
nie wiem zresztą czy takie badania kiedykolwiek miały miejsce. Nie
wie tego chyba również autorka artykułu i wiedzą tą raczej nie
jest zainteresowana. Cytowanie bowiem fachowych opracowań, statystyk
nie jest przecież tak dynamiczne jak zasłyszane na korytarzach
wypowiedzi wybranych przez dziennikarkę rodziców. Sądzę jednak,
że bez takich „twardych” informacji wszelkie wyrokowanie na
temat „systemu” jest pozbawione jakichkolwiek podstaw.
Autorka
próbuje zdruzgotać „system” za pomocą wypowiedzi pani Violi
Łabanow. Ponieważ – na tle całości artykułu – w tej części
padają jakieś konkretne postulaty – warto do tej wypowiedzi
odnieść się w całości. To przykre, że osoba prowadząca
naprawdę cenną działalność popularyzatorską dała się
wmanipulować w tak niesmaczną nagonkę bądź zechciała po prostu
skorzystać z nadarzającej się okazji dla zwalczania nielubianego
przez siebie (do czego ma oczywiście prawo) systemu szkół
muzycznych. W jej wypowiedzi niemal każde zdanie zasługuje jednak
na ripostę i sprostowanie:
Tak
dużego, scentralizowanego systemu szkół muzycznych służących
kształceniu zawodowemu nie ma nigdzie na świecie. Tylko w Polsce.
Nieprawda.
Na czym polega owa centralizacja? Owszem jest kontrola Centrum
Edukacji Artystycznej, programy nauczania to jednak w dużym stopniu
opracowane i realizowane autorskie koncepcje. Nie jestem znawcą
systemów edukacyjnych, ale system szkół muzycznych działa np. w
niektórych krajach postsowieckich; przy czym są to społeczeństwa
często znacznie bardziej uwrażliwione na muzykę niż polskie.
Znane mi nieco szkolnictwo np. w Ukrainie jest znacznie bardziej
wymagające i rygorystyczne; polskie jest chyba dobrym kompromisem
między stawianymi uczniom wymaganiami a koniecznością zapewnienia
luzu i przestrzeni. We Francji działa system konserwatoriów
niezależnych od kształcenia ogólnokształcącego, jest
ono dość rygorystyczne, nie daje jednak możliwości łączenia
kształcenia ogólnego i specjalistycznego w jednym budynku. Taka
możliwość postrzegana jest raczej jako zaleta!
Niektórzy
uważają, że to powód do dumy. Ja uważam, że jest to jedna z
przyczyn słabego poziomu muzycznego naszego społeczeństwa.
Na
jakiej podstawie? Co
ma piernik do wiatraka? W tych szkołach nie uczy się całe „nasze
społeczeństwo”.
Odpadają
z tego systemu dzieci zdolne i wrażliwe, którym tresura i stres
wybiły muzykę z głowy.
Myślę,
że to może się zdarzyć w wypadku nazbyt wymagających
nauczycieli. W żadnym wypadku nie jest jednak tak, że szkoły
muzyczne programowo wprowadzają system „tresury”. Nie
ma również dowodów na to, że tak się powszechnie dzieje.
Wyselekcjonowane,
ogólnie bardzo zdolne dzieci, które mogłyby mieć wybitne
osiągnięcia w innych dziedzinach, w szkole muzycznej poddawane są
presji ograniczającej rozwój twórczy.
Również
proszę o jakiekolwiek
dowody.
To
gołosłowne i ogólnikowe zarzuty. Twierdzenie
nie jest w żaden sposób uzasadnione. W
Polsce istnieje równoległy system szkół muzycznych
popołudniowych; dziecko może chodzić do „zwykłego” liceum i
osobnej szkoły muzycznej.
Wielu,
by zadowolić rodziców i nauczycieli, niepotrzebnie kończy uczelnię
muzyczną.
Wiele
osób, by zadowolić rodziców, kończy uczelnie prawnicze, medyczne,
inżynierskie … Pewnie lepiej aby tak nie było, ale co pani
Łabanow (i pani Szyłło) właściwie chce tym udowodnić?
W
tekście pani Szyłło pada jeszcze jedno nieprawdziwe stwierdzenie.
Wytłuszczone przez autorkę.
Studia
muzyczne nie przygotowują psychicznie i duchowo do bycia pedagogiem,
mentorem, oparciem dla młodej osoby.
Uczelnie
muzyczne mają moduły przedmiotów pedagogicznych. Rozumiem, że
chodzi tu jednak o owo tajemnicze stwierdzenie: „psychicznie i
duchowo”. Faktem jest, że najwspanialszą nauką własnej
pedagogiki jest wzór mistrza – artysty i pedagoga w jednym. Nie
wszyscy nauczyciele takim wzorem są, to również
prawda.
Ciekaw jestem skąd pani Szyłło bierze wiedzę, że takich w
uczelniach muzycznych nie ma? Jako profesor dwóch muzycznych
akademii mogę jedynie powiedzieć, że wielu moich kolegów to
wspaniali artyści-pedagodzy, niektórzy zaś są bardziej artystami,
niektórzy zaś
tylko
pedagogami. Jak pisałem, uczelnie starają się jednak zapewnić
studentom dostęp do wiedzy pedagogicznej niezależnie od
indywidualnych predyspozycji profesorów przedmiotu głównego i
niejako kompensując ewentualne niedostatki. Cóż
mogą zrobić więcej?
Główną
wadą artykułu jest rzucenie oskarżenia w stronę „systemu” bez
wysłuchania tych rodziców, dzieci, nauczycieli, którzy istniejący
w Polsce model szkół muzycznych uważają za dobry. Takie opinie
zostały tu po prostu pominięte, co chyba najdobitniej wskazuje na
jakość dziennikarstwa pani Szyłło. Niniejsza riposta ma za
zadanie wypełnić nieco ten brak.
W
czasie mojej wieloletniej kariery artystycznej i pedagogicznej,
związanej głównie z uczeniem na poziomie uczelni wyższej,
wielokrotnie spotykałem się ze środowiskiem nauczycieli szkół
muzycznych. Zetknąłem się tam z wieloma wspaniałymi ludźmi,
nauczycielami z powołania, pełnymi
fantazji i kreatywności uczniami. Region, w którym mieszkam –
Górny Śląsk jest bardzo „nasycony” szkołami muzycznymi.
Stanowią one ważny element kulturalnego „krwiobiegu”. Ta
odpowiedź jest wyrazem mojego uznania dla starań i pracy tego
środowiska.
Chciałbym również bronić systemu, którego zazdrości nam wiele
społeczeństw; systemu, który jest dobry i potrzebny.
Artykuł,
na który odpowiadam może stać się ważnym orężem w walce o
zabranie pieniędzy drogim, prowadzącym indywidualne nauczanie,
zmuszonym do inwestowania w instrumentarium szkołom muzycznym. Od
lat społeczność tych szkół z trwogę wsłuchuje się w różne
zapowiedzi „reform” mających na celu np. zastąpienie nauczania
indywidualnego zbiorowym.
To,
czego w Polsce brakuje to jeszcze jeden element systemowej
układanki,
jakim jest odpowiednia obecność muzyki w szkołach
ogólnokształcących i ogólnie w społeczeństwie. Tego mostu
jednak nie naprawimy burząc najpierw zdrowe i dobrze działające
przęsło.
Chciałbym
również wyrazić moje oburzenie faktem, że artykuł niespełniający
minimalnych wymagań rzetelności dziennikarskiej nie został
wychwycony przez redakcję cenionej przeze mnie „Gazety Wyborczej”,
która pozwala tym samym, aby autorka dopuszczająca się tak
ewidentnej manipulacji grzała się w cieniu dziennikarzy walczących
o lepszą i demokratyczną Polskę, dbających
o najwyższy poziom etyki zawodowej.