Przeczytajcie Hartman o kołtuństwie
Jeśli czytaliście mój poprzedni wpis przeczytajcie proszę wpis na blogu Jana Hartmana. Ja jakoś do takich metod walki z kołtuństwem przekonania nie mam (a bardzo chciałbym walczyć o Polskę otwartą na wszystkich poziomach). Nie sądzę, aby "warszawskie kołtuństwo" zrozumiało subtelny żart WF-istów. Co gorsza, wydaje się, że naszym braciom (a przede wszystkim siostrom) zza południowo-wschodniej granicy również ten rodzaj poczucia humoru nie do końca odpowiada. Nie jestem zwolennikiem angażowania sądów w pościg za każdą wypowiedzią. Nie chcę żyć jednak w kraju, w którym dyskusja odbywa się na tym poziomie i mogę tylko dziwić się Hartmanowi, że chce. Jestem zdania, że w walce o ideały - choćby najbardziej postępowe - nie wolno tratować tych, którzy na polu walki znaleźli się nie z własnej woli.
niedziela, 24 czerwca 2012
sobota, 23 czerwca 2012
http://wyborcza.pl/1,75478,11989730,Wojewodzki_i_Figurski_obrazili_Ukrainki____Gdyby_moja.html
Ukrainki –
sprzątaczki
Jedyną dobrą stroną medialnych eksplozji wywoływanych przez
tandem Wojewódzki/Figurski jest zwracanie uwagi na problem. Te Ukrainki, które
poznałem bliżej to najczęściej muzycy; osoby o wybitnym często talencie, sile
ducha i pracowitości. Niestety urodziły się nie po tej stronie granicy, podczas
gdy myśmy wygrali los na loterii. Zetknąłem się również z tymi Ukrainkami,
które wykonują prace niechętnie wykonywane przez Polaków. Bylem świadkiem
sytuacji kiedy Ukrainki-sprzątaczki przywoziły starszym ludziom – jakby nie było własnym pracodawcom! drobne podarunki: ukraińskie czekoladki czy małe buteleczki ziołowego balsamu
... W trudną relację pracodawca-gastarbeiter potrafiły tchnąć trochę ludzkiego
ciepła oraz nieoczekiwanej (w takiej sytuacji i z tej właśnie strony) klasy i
pogody ducha. Wydaje mi się, że niektórzy starsi ludzie czekają czasem na cotygodniowe
wizyty "swojej" ukraińskiej sprzątaczki. To często ktoś, do kogo mają zaufanie i w którego sytuację – konieczność
ciężkiej zarobkowej pracy z dala od domu w celu pomocy bliskim – są w stanie
się wczuć, bo kilkadziesiąt lat temu to doświadczenie było ich udziałem..
Dobrze, że są wśród nas. Dzięki nim tworzy się potrzebna
więź, która nie jest więzią sztuczną (choć na pewno często upokarzającą dla
strony słabszej ekonomicznie).
Wszystkim znajomym i nieznajomym Ukrainkom, które
wypowiedzią Wojewódzkiego i Figurskiego w radiu Eska Rock mogły poczuć się
urażone składam w tym miejscu – jako Polak – przeprosiny oraz wyrazy podziwu.
poniedziałek, 18 czerwca 2012
Dlaczego uczymy się
śpiewać ?
...tytuł wykładu prof. Knapika sprzed czterech lat. Kilkakrotnie
zresztą powtarzanego (o ile mi wiadomo: zawsze w sytuacjach nie pozwalających
na ripostę). Bardzo kontrowersyjnego, wręcz obraźliwego wobec zjawisk w sztuce,
które Profesorowi się nie podobają. Wbrew pozorom nie szykuję się tu jednak do
polemiki. Zbyt cenię Profesora. Zarówno jako ciekawego kompozytora, jak i genialnego pianistę (o tym drugim wiele osób nie wie). Tytuł mi się po prostu bardzo podoba i doskonale pasuje do wpisu,
który planowałem od dawna. Wpisu o etyczności dawnej muzyki i o tym, że u
podłoża tejże etyczności leży właśnie śpiew. Jeśli odnajdziecie tu element
polemiki, to tylko taki, że wydaje mi się, że znam kilka przynajmniej możliwych
alternatywnych odpowiedzi na stawiane przez wykład-artykuł retoryczne niby-to pytania
i są to, rzecz jasna, odpowiedzi zgoła odmienne od tych, które udzieliłby
Profesor. Muszę jednak krótko wyjaśnić, że owa tytułowa „nauka śpiewu” miała oznaczać kierowanie się ku wartościom wyższym wbrew
wszechogarniającemu zalewowi tandety i niebezpiecznych dla sztuki zjawisk
(wśród których Profesor jednym tchem wymienia np. happening polegający na
eksponowaniu śmieci i „tak zwane historyczne praktyki wykonawcze”). Moim
zdaniem odpowiedzi na postawione przez Profesora pytanie dają jednak właśnie
owe „tak zwane praktyki wykonawcze”; odwołanie się do wielowiekowych, a nie
tych pochodzących z okresu triumfu muzycznego akademizmu na początku XX-wieku
(zatem nie tak współczesnych) tradycji.
U mnie nie będzie aż tak górnolotnie; za to bardziej
konkretnie.
Po pierwsze, najsamprzód należałoby zadać sobie pytanie : „Czy
uczymy się śpiewać” ? Wiele wskazuje na to, że nie. Wiele też wskazuje na to,
że jeśli uczymy się śpiewać to robimy to źle; pod okiem fałszywych muzycznych
proroków bądź członków muzycznoedukacyjnego establishmentu.
Niedawno podsłuchiwałem grupkę studentów przygotowujących
się do egzaminu z „kształcenia słuchu”. Z nieznanych mi powodów uważa się, że
jedną z podstawowych umiejętności wykształconego muzyka i gwarantem
prawidłowego słyszenia jest zanucenie bezsensownych kombinacji dźwiękowych
złożonych głównie z trytonów i septym wielkich. Oczywiście jakość tego
śpiewania i estetyczność prowadzenia głosu nie ma przy tej okazji żadnego
znaczenia. Ćwiczenie jest abstrakcyjne, a jego przydatność wątpliwa. Z okresu
moich studiów we Francji pamiętam heroiczną walkę wielu bliskich mi profesorów
przeciw „solfeżystom”. Walkę, której wówczas nie rozumiałem, bo jako posiadacz
biernego nabytego słuchu absolutnego nie miałem z pisaniem dyktand itp. żadnych
problemów. Moją uwagę w tych heroicznych zmaganiach z solfeżem Lasockiego
(chyba...) zwróciło jednak co innego. Jeżeli cokolwiek było tam świadomie
intonowane to wyłącznie tercje – bezwstydnie szerokie. Znacznie szersze od
tych, z którymi możemy się spotkać w znajdującym się w powszechnym użytkowaniu
od początku XX wieku stroju równomiernie temperowanym. No, wiadomo ...Przecież
to dźwięki prowadzące... Zachwycamy się brzmieniem angielskich zespołów
wokalnych i chórów; wspaniałą tradycją zespołów cerkiewnych. Duża część
wspaniałego brzmienia tych formacji wynika z braku skażenia ćwiczeniem „do
fortepianu” i intonowaniem naturalnie wynikającym z brzmienia i doświadczeń
wokalnych. A zatem choćby owe czyste akustycznie wielkie tercje czyste ... Nie
chodzi tu jednak tylko o strojenie interwałów, ale również przebiegi melodyczne.
Dwa całe tony wypełniające taką tercję są nieco mniejsze, a półtony –
diatoniczne i chromatyczne czytaj : duże i małe. Zatem np. często spotykany
przebieg kadencyjny oparty na rozwiązywanym opóźnieniu 4-3-2-3 (np. c-h-a-h)
słyszany zazwyczaj w formie mikroskopijnego półtonu c-h (dźwięk prowadzący,
wysoko!!!) i rozdętego do granic możliwości całego tonu h-a przy naturalnym
sposobie strojenia da przy prawidłowej intonacji przebieg znacznie bardziej
zrównoważony. Łagodniejszy w wyrazie. Półton diatoniczny jest bowiem właśnie
„wielkim” półtonem, a cały ton będzie tu mniejszy.
Tym, którzy chcą posłuchać wzorcowej intonacji polecam
nagranie muzyki cerkiewnej dokonane przez chór Filharmonii w Tallinie pod
dyrekcją Paula Hilliera.
W Polsce się nie śpiewa; śpiewanie to obciach. Przeciętny
polski instrumentalista śpiewa nie dlatego, że chce. Jest do tego zmuszany na
zajęciach solfeżu (gdzie jego poczucie naturalnego stroju jest skutecznie
wykoślawiane poprzez przyjęcie rozjechanego forteklapu najczęściej w formie
skrzynkowej jako źródła objawionej prawdy o muzycznych interwałach) i szkolnych
chórów prowadzonych w głównej mierze przez osoby o źle uformowanej emisji i
misji. Za to wyposażone w rozstrojone pianino. (A jedna ze znanych mi „Pań od chóru”
to miała również zwyczaj rysowania na tablicy krtani, ale niewiele z tego
pamiętam. Moja krtań jeszcze mniej.)
Druga rzecz. Jako muzyk współpracujący zarówno z tymi,
którzy grają na współczesnych, jak i dawnych instrumentach mam oczywiście
własne spostrzeżenia dotyczące różnic w reakcji i współpracy. Jedną z
rzucających się w oczy różnic jest to, że muzycy „dawni” pracują w ramach
pewnej kultury „śpiewu”, „wokalności”. Nie na darmo wszelkie dawne traktaty
stawiają głos ludzki jako praźródło muzyki. Nie: wąsko rozumianą biegłość
instrumentalną ani wyssane z palca zasady typu : „bo tak się gra” (np. permanentną
wibrację bez zwracania uwagi na kontekst muzyczny) a właśnie naturalne piękno
wynikające z wokalnego prowadzenia linii melodycznych. To odwołanie się do
głosu pociąga za sobą również inną bardzo ważną rzecz - konieczność myślenia
tekstem.
Dawna muzyka wykorzystywana zgodnie z prawdziwymi
„historycznymi praktykami wykonawczymi” zakłada rozumienie. Akt muzycznej
kreacji wymaga kompozytora, który „zestawia” muzyczny materiał i wykonawcy,
który ten materiał przekształca w żywą muzykę i sensowną całość. Nie na darmo
od dawnych wykonawców (nie tylko klawiszowców: śpiewaków, skrzypków, wszystkich
!) dawni teoretycy wymagali wiedzy w zakresie kompozycji. Wymagano po prostu
rozumienia tego, co się gra. Z przerażeniem obserwuję dążenia do wykorzenienia
pozostałości rozumienia muzyki wśród studentów przez niektórych członków
„akademickiej społeczności”. Złą robotę i tak robią w Polsce niezliczone konkursy
promujące wśród dzieci i muzycznej młodzieży bezmyślne i szybkie przebieranie
palcami, oraz granie zgodne z obowiązującym „mainstreamem”. Naiwnym wydaje mi
się też wiara wielu współczesnych kompozytorów, że muzyka to tylko emanacja
wielkości ich muzycznego geniuszu przejawiająca się konstruowaniem abstrakcyjnych
układów dźwiękowych. I tylko przypadkiem potrzebna jest do tego armia
bezwolnych niewolników produkujących nuty. Oczywiście są wyjątki. Kiedy
słuchamy etiud Ligetiego zapisanych na pianolowych wałkach to zdajemy sobie
sprawę, że ta muzyka osiąga perfekcję
niedostępną „żywemu” pianiście. Istnieje oczywiście genialna muzyka czyniąca
wykonawcę niemal zbędnym elementem muzycznego wykonania. Bądź będąca fantastycznym
dla tego wykonawcy wyzwaniem, pozwalającym mu na ciągłe zbliżanie się do
nieosiągalnego ideału (który można jednak realnie osiągnąć tylko środkami
mechanicznymi...) To jednak wyjątek, szczególny przypadek i ciekawe zjawisko... Niewielu
współczesnych kompozytorów potrafi jednak pisać przekonywującą muzykę tego
typu. Większość kompozytorów zakłada pewien udział wykonawcy; ja osobiście
lubię tych, którzy dają mi do rozwiązania zadania ciekawe i wymagające mojego
współudziału. Zakładam oczywiście to, że specyfika tej muzyki jest taka, że mój
udział będzie mniejszy niż w muzyce dawniejszej. Wielkość muzyki Bacha, czy
Haendla, ale również Chopina, Brahmsa polega jednak na tym, że ideał jest
możliwy do spełnienia TYLKO przy współudziale świadomego i rozumiejącego
wykonawcy. Bardzo dużym współudziale.
Dlatego właśnie uczymy się śpiewać. Uczymy się śpiewać, aby
nie stać się bezwolnymi niewolnikami w rękach tych, którzy za pomocą muzyki
próbują załatwić jakieś własne sprawy. Uczymy się śpiewać aby ideał piękna w
muzyce stawiać wyżej niż ideał szybkiego poruszania palcami. Aby za pomocą
koncentracji na uczynieniu naszego instrumentu śpiewnym (choćby był to
instrument szarpany jak klawesyn, czy gitara) pielęgnować w sobie ten ideał,
który buddyści określają jako „współodczuwanie wobec świata”. Aby czerpać z muzyki
przyjemność niedostępną dla wykwalifikowanego niewolnika wykonującego bez
zaangażowania serię mechanicznych czynności.
Dlatego ja wybieram właśnie „dawne praktyki wykonawcze” nie
stroniąc od grania muzyki współczesnej. „Dawne praktyki wykonawcze” to znaczy
te, które zachowały aktualność. To wszystko, co ignorancki akademizm chciałby
umieścić na liście „muzyk zakazanych”.
niedziela, 10 czerwca 2012
Kamil Pawłowski
Młody kompozytor, kontrabasista, oryginał … znaki
szczególne: zaraźliwy śmiech oraz własne niekonwencjonalne spojrzenie na sprawy
świata tego. Spojrzenie, koło którego trudno przejść obojętnie. Dzięki ludziom
takim jak Kamil możemy właśnie postrzegać świat jako zjawisko ciekawe i
inspirujące intelektualnie.
Klawesynistów gorąco zachęcam do sięgnięcia po Jego
kompozycje: Niewypowiedzianą pieśń na
2 klawesyny – utwór, w którym stosowany przez wielu twórców pomysł
kilkukrotnego zaczynania utworu urasta do rangi naczelnej zasady kompozycji.
Pieśń chce się zacząć, ale nigdy do tego nie dochodzi … słyszymy raczej
motywiczne strzępy, a wzrastające tempo podkreśla nieodpartą emocjonalną
potrzebę zaczęcia. To konsekwentne i raczej niedostrzegalne podbijanie tempa
stanowi olbrzymie wyzwanie dla wykonawców. Jest to jednak trudność, której
pokonywanie daje olbrzymią satysfakcję. Utwór napisany na instrumenty strunowe
szarpane (dźwięk długi, ale wygasający –
zatem snucie pieśni wymaga intencjonalnej chęci legata) wykonaliśmy dziś na
akordeonie i tranzystorowej wersji Hammonda (z pięknymi smyczkami, o bliskim
akordeonowi brzmieniu).To narzucenie kontynuacji zamierających dźwięków,
przezwyciężenie wyrazistego początku dźwięku to zresztą wielka tradycja klawesynowej
sztuki. Wielki klawesynista to właśnie ten, który potrafi łączyć dźwięki między
sobą. Już w XVI wieku wiedziano, że wielki klawesynista to ten, który potrafi
śpiewać i prowadzić wokalną polifonię. Drugi z utworów - Morski menuet określany jest przez kompozytora (w prywatnych
rozmowach) jako przemieszanie muzyki szlachetnej – klawesynowej (:-))
i tej właściwej majtkom z dolnych pokładów wykonywanej, no … na cyji. Źródłem
pomieszania może być na przykład burza i związany z tym przechył łajby. Pomysł trochę rodem z Ivesa – dwa pozornie
obce elementy: banalny barokowy menuecik i akordeonowe umpapa niepostrzeżenie
łączą się we wspaniałą pieśń o wielkiej sile wyrazu. W pewnym momencie akordeon
podejmuje szeroko zakrojone, przywodzące na myśl romantyczną, rosyjską
symfonikę frazy. Utwór zapowiadający się zrazu jako banał okazuje się wielką
muzyką ze wspaniałą gradacją napięć. Dziś też klawesyn zastąpiony został przez Hammonda
…
Przy okazji – ciepłe słowa dla akordeonistki, która wykonała
dużą część programu (w tym obie kompozycje Pawłowskiego) – Agnieszki
Bagińskiej. Im więcej współpracuję z akordeonistami, tym bardziej lubię ten
instrument …
Mam nadzieję, że jeszcze wiele razy grać będę utwory Kamila
Pawłowskiego. Tymczasem – w kolejce czeka napisany specjalnie dla mnie z myślą
o moim lampowym E112 (z nieodłącznym Leslie) Koncert na organy Hammonda i orkiestrę (smyczkową) grająco-nucącą. I wielkie zadanie
znalezienia możliwości wykonania dla tej unikalnej w moim repertuarze
kompozycji!
czwartek, 7 czerwca 2012
Cała ta muzyka dawna
Dzisiejszy wpis jest trochę spóźnioną, subiektywną odpowiedzią
na pytanie, które padło w wywiadzie Jana Oslislo dla radia eM. Mocny impuls,
który uruchomił ciąg wspomnień. Z góry
przepraszam za wybiórczość; wpis ten nie jest listą wszystkich osób, które w
moim życiu odegrały ważną rolę. Nie jest też listą moich nauczycieli i profesorów,
którym zawdzięczam wiele. Osoby, które w oczywisty wpłynęły na moje życie
raczej w tym tekście pomijam. To raczej wybór zapamiętanych ulotnych obrazów z
mojej młodości. Ważnych subiektywnie, zatem właśnie takich, o których niekoniecznie
przeczytacie w mojej notce biograficznej. Ten post to jedyna szansa przywołania
ich choć na chwilę. A przecież takie właśnie przypadkowe momenty często kierują
na taką, a nie inną wyboistą drogę.
Jedno z moich najpierwszych wspomnień jest takie, że
usłyszałem w radiu muzykę trubadurów, albo truwerów, dziś już nie wiem. Jakieś
kompletne starocie. Ujęła mnie ta muza; tak niepodobna do wszelkiej innej
„muzyki poważnej”.
W wieku 14 lat zacząłem grać na organach. Chyba na początku
bardziej z dziwnego skojarzenia: muzyka rozrywkowa (którą wtedy preferowałem a
i dziś jakby wracam do tych dawnych upodobań...) = inne niż fortepian
klawisze. Ujęły mnie też tajemnicze
dźwięki dobiegające zza obitych czarnym skajem drzwi sali organowej (przed
którą namiętnie grywaliśmy w piłkę z daleka od oczu dyrekcji i nauczycieli,
którzy bardzo dbali o to, abyśmy z aktywnością fizyczną nie przesadzali w
czasie przerw). Organy – to w dużym stopniu dawna właśnie muzyka. I w
odróżnieniu od Bacha serwowanego na fortepianie jako test wytrzymałości na nudę
– atrakcyjna! A potem znalazłem jeszcze w szkole klawesyn. I nawet nauczycielkę
– panią Irenę Sieradzką-Pietrachowicz. To był Ammer, NRD-owski. Stał w jednej z
sal i przyciągał uwagę czarno-białą (a nie biało-czarną) klawiaturą i pedałami
do zmiany rejestrów. Postanowiłem dobrać sobie dodatkowy klawesyn i w czwartki
(dzień wolny pozostawiony dla nas do
ćwiczenia) całe ranki ćwiczyłem w sali z klawesynem.
Zacząłem pożyczać czarne płyty z Instytutu
Francuskiego (łyk Zachodu) a także, jak wielu moich kolegów,
kupować wszelkie dostępne nagrania muzyki dawnej w instytucie węgierskim,
czeskim, NRD ... Bardzo duże wrażenie
wywarły na mnie niesamowicie manieryczne wykonania Jean-Claude’a Malgoire’a.
Szczególnie koncert obojowy g-moll Haendla z Michelem Henry: pełen brzuchów,
westchnień i wszelkich piękności dziś już „barokowcom” raczej obcych. Albo
„Zima” Boismortier ze śpiewaczką będącą cały czas pod dźwiękiem; ale dla mnie
wówczas niebywale ekspresyjną. Nie ma co ukrywać: grając i Haendla i Bacha
starałem się na naszych elektro-magnetycznych (zatem zupełnie niestosownych do
muzyki dawnej) organach grać
przynajmniej tak samo manierycznie! A nawet grając Bacha na fortepianie! To
jednak czasem nie przechodziło bezboleśnie (pamiętam pamiętne słowa kierownika
sekcji fortepianu : „Tak Bacha grać nie można”. Trochę racji zresztą miał; dziś
gram Bacha zupełnie inaczej i pewnie pod tamtą interpretacją bym się nie
podpisał). Nigdy nie zapomnę też fascynujących audycji Jana Webera – „Reminiscencje
muzyczne”. Dwie z nich poświęcił różnym interpretacjom koncertów organowych
Haendla. Chyba to właśnie On nauczył mnie, jak różna może być interpretacja
jednego utworu i jak ważną rzeczą w muzyce jest właśnie interpretacja. (kolejny
zgryźliwy wtręt a propos rzeczywistości – wbrew pozorom to nie jest banalne
stwierdzenie. W wielu klasach instrumentalnych naszych Akademii argument: „tak
się gra” jest wciąż uważany za poważny!) Dziś (może własnie dzięki Weberowi?)
mogę zagrać utwór na 100 różnych sposobów, współpracować z barokowcami, nie-barokowcami, a nawet anty-barokowcami i
„podłożyć się” jako continuista lub akompaniator do każdej niemal,
najdziwniejszej interpretacji.
Oczywiście byłem też gorliwym słuchaczem Ewy Obniskiej. Nie
opuszczałem żadnej Jej audycji – każda była kompletnym wykładem o historii,
estetyce i sztuce muzycznej.
Pod koniec Liceum zacząłem kręcić się wokół Ars Novy Jacka
Urbaniaka (po części za sprawą grającego w tym zespole brata) pogrywając tu i
ówdzie na fletach prostych, krummhornach...).
Czasem zasilałem ten zespół na koncertach szkolnych (bezczelnie w tym
czasie wagarując). Jacek Urbaniak zrobił dla muzyki dawnej bardzo wiele; jest
dziś muzykiem znanym i sławnym, choć wciąż chyba zbyt mało docenianym. Do dziś
podziwiam go za odwagę wyboru muzycznej drogi (przecież w Filharmonii Narodowej
wykonywał w niezrównany sposób piękne i śpiewne partie solowe na rożku
angielskim).
Schyłkowy okres mojego pobytu w Liceum to był też czas wielkich triumfów Władysława Kłosiewicza
na międzynarodowych konkursach. W Warszawie często grał oszałamiająco
natchnione recitale klawesynowe. Bardzo chciałem też tak kiedyś i ....
W 1984 roku (po pierwszym roku studiów organowych) zobaczyłem
na tablicy ogłoszeń Dziekanatu informację o I Ogólnopolskim Konkursie Klawesynowym im.
Landowskiej w Krakowie. Choć nie byłem klawesynistą postanowiłem go wygrać.
Zaczajałem się na wychodzące z klasy klawesynistki (wtedy za wyjątkiem
Kędrackiego i Kłosiewicza na klawesynie grały wyłącznie panie), przejmowałem
klucz (sam bym go nie dostał) i ćwiczyłem. Pewnego dnia ułamałem jeden z
pedałów w klawesynie Neupert. Profesor Kędracki bardzo się zezłościł i chciał
mnie zmusić do naprawy (mam niestety dwie lewe ręce). Ostatecznie skończyło się
tylko na tym, że przyjął mnie (chyba miesiąc przed konkursem) na klawesyn
dodatkowy (w zastępstwie dodatkowego fortepianu, który zawalilem) i w końcu ten
konkurs zgodnie z założeniem wygrałem. A ponieważ miesiąc wcześniej przeżyłem
silny zawód miłosny, fakt ten jakoś postawił mnie psychicznie na nogi. Choć grać
na tym instrumencie nauczyłem się naprawdę dopiero potem.
Krótko przed wyjazdem na studia zagraniczne założyłem
zespół, w skład którego weszli Paweł Książkiewicz (dostał wtedy od przyszłej
profesorki - Lisy Besnosiuk pęknięty flet, który ciągle pieczołowicie kleił i
suszył. Grał na nim zresztą wiele lat...), Agata Sapiecha (którą poznałem
dzięki Jackowi Urbaniakowi) oraz Janusz Marynowski (obecny dyrektor Sinfonii
Varsovii; rewelacyjny kontrabasista, który z braku wiolonczeli i gamby grywał z
nami na „metalach” – za to pięknie, z wrażliwością i wyczuciem oraz w tej
oktawie, o którą go właśnie poprosiliśmy). Próby odbywały się u tegoż Janusza
Marynowskiego na nastrojonym o pół tonu niżej pianinie (a może nawet było tak, że to ja transponowałem? Nie pamiętam ... z upodobaniem
oczywiście określaliśmy je jako pianino barokowe!).
Po wyjeździe na stypendium do Strasbourga trafiłem najlepiej
jak mogłem. Aline Zylberajch(-Gester) to nie była tylko nauka gry na
klawesynie. To była nauka wszechstronnego odkrywania tego, co kryje się za
nutami; nauka rozumienia, w jaki sposób notacja odbiega od rzeczywistości. To
Ona ułożyła mi tę muzykę klawesynową i klawesyn na szerokim tle muzyki wogóle.
Otoczony studentami Departamentu Muzyki Dawnej, którzy wszędzie poszukiwali
partnerów do wspólnego grania (w polskich Akademiach muzykę kameralną uprawia
się często raczej na mocy decyzji administracyjnych w ramach oficjalnie
formowanych zespołów) zostałem rzucony na głęboką wodę basso continuo, o którym
wtedy nie miałem pojęcia. Szczególnie zainteresowani mną byli śpiewacy, dla
których chętny korepetytor to skarb. Mówili mi o tym, czego ode mnie oczekują,
opowiadali mi o treści, tekstach; o tym, co muszę moją muzyką wyrazić. Jak
ilustrować słowa. Wprowadzili mnie w świat innego rozumienia muzyki. Wtedy
przestałem być instrumentalistą.
Po powrocie do kraju pojawił się w kręgu moich przyjaciół
Marcin Bornus-Szczyciński; człowiek-instytucja w ówczesnym świecie muzyki
dawnej (nie tylko chorałowej i średniowiecznej), jeden z prawdziwych pionierów.
Marcin znał niemalże cały świat, w odróżnieniu ode mnie jest człowiekiem błyskawicznie
nawiązującym kontakt. Dzięki niemu przeżyłem wiele wspaniałych muzycznych
przygód, poznałem wielu ciekawych ludzi. To zresztą temat na osobny wpis.
Dlatego na zakończenie – tylko mała anegdota z wspólnego koncertu w Jarosławiu,
na którym dane nam było grać muzykę Pękiela.
Kilku muzyków ówczesnego Concerto Polacco i Marcin spało
wtedy w 7-osobowym pokoju bursy jakiegoś technikum (to są właśnie te piękne czasy
pionierskie. Dziś takich burs już chyba nie ma.). W pewnym momencie, w środku
nocy wszyscy razem obudziliśmy się. Patrzymy na siebie nic nie rozumiejąc. W
pewnym momencie powoli z łóżka podnosi się jedyny niewybudzony Arek Goliński (mam
nadzieję, że zaakceptuje po latach obecność na tym blogu) i przez sen wygłasza
pamiętne i powtarzane czasem przez muzyków naszej generacji zdanie: „Przede wszystkim należy grać równo” po
czym opuszcza się z powrotem na łóżko. Wkrótce potem zasnęliśmy i my. Z tego pobytu pamiętam też piękny taniec Olgi
Pasiecznik (która wtedy występowała z nami) w jakimś pustym klubie, w którym
szalały światła dyskotekowe ...
Porzucam pióro, im dłużej przeglądam ten tekst szukając
błędów, tym bardziej chciałbym go rozszerzyć go o inne bliskie mi osoby i ważne
wątki, które nie w żaden sposób już się zmieścić nie chcą. Wiele osób powinno
tu jeszcze znaleźć gościnę. Mam nadzieję napisać o nich w przyszłości. Na razie
jednak wszystkim tym, których w tym poście wymieniam niezależnie od tego czy
nasze drogi poszły dalej razem, czy się rozeszły składam głęboki, pełen
szacunku ukłon.
poniedziałek, 4 czerwca 2012
Obama szczeknął !
...ale trochę tak nieśmiało, nie ukorzył się zresztą dostatecznie przed majestatem polskiej husarii i pod stół nie wlazł. Poza tym odszczekać trzeba trzy razy, zatem przez nasz kraj przetoczy się teraz niezmiernie ważna dla odbudowy prestiżu Polski w świecie dyskusja jak szczekać by zaszczekać (a właściwie: odszczekać).
Z racji niezmiernej ważkości zagadnienia inne dyskusje muszą zejść na plan dalszy.
Przypomina mi się niezapomniana książka Pagaczewskiego "Porwanie Baltazara Gąbki", w której Psiogłowcy miast budować drogi w swoim kraju toczyli uczone dysputy o tym, ilu diabłów można zmieścić na końcu szpilki.
...ale trochę tak nieśmiało, nie ukorzył się zresztą dostatecznie przed majestatem polskiej husarii i pod stół nie wlazł. Poza tym odszczekać trzeba trzy razy, zatem przez nasz kraj przetoczy się teraz niezmiernie ważna dla odbudowy prestiżu Polski w świecie dyskusja jak szczekać by zaszczekać (a właściwie: odszczekać).
Z racji niezmiernej ważkości zagadnienia inne dyskusje muszą zejść na plan dalszy.
Przypomina mi się niezapomniana książka Pagaczewskiego "Porwanie Baltazara Gąbki", w której Psiogłowcy miast budować drogi w swoim kraju toczyli uczone dysputy o tym, ilu diabłów można zmieścić na końcu szpilki.
sobota, 2 czerwca 2012
Demokracja i demokracja
Niepozorny wpis we wczorajszej "Gazecie Wyborczej". W przyszłym roku wejdzie w życie ustawa zmuszająca gminy do zagwarantowania opieki nad dziećmi tych rodziców, którzy pracują lub się uczą. W przeciwnym razie mogą żądać odszkodowań. To o Niemczech; chyba nikt nie ma wątpliwości.
Wprowadzenie nowej regulacji w Niemczech nakłada na urzędy nowe zobowiązania. Niewywiązanie się z nich w terminie powoduje konsekwencje prawno-finansowe i możliwość egzekucji ze strony obywatela (zazwyczaj bardzo świadomego swych praw). W czasie jednej z moich podróży po Niemczech poznałem gościa, który opowiadał o procesie wytoczonym Republice Federalnej Niemiec za bezprawną i krzywdzącą go jego zdaniem wymianę marek NRD na gorszą walutę Republiki Federalnej. Po paskarskim kursie 1:1 nieuwzględniającym rzeczywistej wartości jego oszczędności. A na pierwszy rzut oka nie żyło mu się nawet najgorzej... Do dziś mnie to trochę śmieszy; ale szacunek wzbudzać musi poważne traktowanie nawet dziwnych roszczeń obywatelskich przez państwo i jego sądy.
Wprowadzenie nowej regulacji w Polsce nakłada zazwyczaj obowiązki na obywatela - zdobycia zaświadczeń, zarejestrowania się gdzieś/w czymś/ na czymś; na wszelki wypadek dokłada się jeszcze kilka sankcji finansowych za niedotrzymanie terminu. Zgodnie z aspiracjami demokratycznymi naszego państwa zrezygnowano z zakuwania opornych w dyby. Od urzędów, ze względu na ogrom i ciężar zadań (oraz, dodajmy, nierealistyczny tryb wprowadzania zmian legislacyjnych) raczej terminowości się nie oczekuje.
Myślę, że pierwszym krokiem mogłoby być przemyślenie straszących wszędzie potworków "Prawa i obowiązki pasażera" (to oznacza, że np. koleje nie odpowiadają za spóźnienia), "...pacjenta" (wiemy o co chodzi), "...studenta" (kuriozalne "ślubowania" o lekko tylko zmienionej w stosunku do wspaniałej peerelowskiej tradycji formie i treści).
Powinno nam to zacząć wreszcie przeszkadzać.
Niepozorny wpis we wczorajszej "Gazecie Wyborczej". W przyszłym roku wejdzie w życie ustawa zmuszająca gminy do zagwarantowania opieki nad dziećmi tych rodziców, którzy pracują lub się uczą. W przeciwnym razie mogą żądać odszkodowań. To o Niemczech; chyba nikt nie ma wątpliwości.
Wprowadzenie nowej regulacji w Niemczech nakłada na urzędy nowe zobowiązania. Niewywiązanie się z nich w terminie powoduje konsekwencje prawno-finansowe i możliwość egzekucji ze strony obywatela (zazwyczaj bardzo świadomego swych praw). W czasie jednej z moich podróży po Niemczech poznałem gościa, który opowiadał o procesie wytoczonym Republice Federalnej Niemiec za bezprawną i krzywdzącą go jego zdaniem wymianę marek NRD na gorszą walutę Republiki Federalnej. Po paskarskim kursie 1:1 nieuwzględniającym rzeczywistej wartości jego oszczędności. A na pierwszy rzut oka nie żyło mu się nawet najgorzej... Do dziś mnie to trochę śmieszy; ale szacunek wzbudzać musi poważne traktowanie nawet dziwnych roszczeń obywatelskich przez państwo i jego sądy.
Wprowadzenie nowej regulacji w Polsce nakłada zazwyczaj obowiązki na obywatela - zdobycia zaświadczeń, zarejestrowania się gdzieś/w czymś/ na czymś; na wszelki wypadek dokłada się jeszcze kilka sankcji finansowych za niedotrzymanie terminu. Zgodnie z aspiracjami demokratycznymi naszego państwa zrezygnowano z zakuwania opornych w dyby. Od urzędów, ze względu na ogrom i ciężar zadań (oraz, dodajmy, nierealistyczny tryb wprowadzania zmian legislacyjnych) raczej terminowości się nie oczekuje.
Myślę, że pierwszym krokiem mogłoby być przemyślenie straszących wszędzie potworków "Prawa i obowiązki pasażera" (to oznacza, że np. koleje nie odpowiadają za spóźnienia), "...pacjenta" (wiemy o co chodzi), "...studenta" (kuriozalne "ślubowania" o lekko tylko zmienionej w stosunku do wspaniałej peerelowskiej tradycji formie i treści).
Powinno nam to zacząć wreszcie przeszkadzać.
piątek, 1 czerwca 2012
Warszawska Opera Kameralna
Właściwie nie zamierzałem zabierać w tej sprawie głosu ...
ale trochę nieoczekiwane dzisiejsza notka w „Gazecie Stołecznej” nadaje
aktualność mojemu wpisowi z postu „Prawnikalizacja” (dotyczącego systemu
szantażu).
Jakoś trudno uwierzyć mi w to, że Urząd Marszałkowski nagle
doznał olśnienia i dowiedział się, że duża część środków Opery przeznaczana
jest na pensje, a nie realizację przedstawień. Oczywiście: lepiej kiedy teatr
gra, a nie stoi. Przypuszczam jednak, że struktura wydatków Opery Kameralnej
była urzędnikom przyznającym środki tej instytucji od wielu przecież już lat
doskonale znana, a może wręcz wynikała bezpośrednio ze struktury finansowania.
Nikt jakoś nie próbował tego naprawiać (wystarczy przecież skojarzyć tylko ilość
przedstawień i ilość zatrudnionych osób...to chyba nie takie trudne...i czyż
tak późne odkrycie nieprawidłowości nie jest właśnie samooskarżeniem
urzędników?)
Od dłuższego czasu zauważa się w Polsce upadek finansowania
celowego. Uważam, że zdrowa struktura rynku muzycznego to istnienie pewnej
ilości kluczowych instytucji i wielu mniejszych podmiotów stwarzających
możliwości prezentacji dla formacji niezetatyzowanych. Tych drugich brakuje. Dla
jasności, nie jestem jednak w polskich warunkach zwolennikiem likwidacji
instytucji. Po prostu na ich miejsce nie powstanie nic.
Widać jednak, że instytucjonalizacja i etatyzacja kultury
pociąga za sobą niebezpieczeństwo znalezienia się w skomplikowanej sieci
zależności. Ręka, która daje pieniądze w zamian otrzymuje pewną ilość
delikatnych informacji. A w Polsce nie potrafimy korzystać z informacji po to,
by działać lepiej i z większą korzyścią dla społeczności. Bez ścigania
zwierzyny i szukania winnych. Informacja
to raczej karta atutowa trzymana w rękawie i gotowa w każdej chwili do użycia.
Trudno o zaufanie w tak skonstruowanym społeczeństwie ...
Subskrybuj:
Posty (Atom)