Cała ta muzyka dawna
Dzisiejszy wpis jest trochę spóźnioną, subiektywną odpowiedzią
na pytanie, które padło w wywiadzie Jana Oslislo dla radia eM. Mocny impuls,
który uruchomił ciąg wspomnień. Z góry
przepraszam za wybiórczość; wpis ten nie jest listą wszystkich osób, które w
moim życiu odegrały ważną rolę. Nie jest też listą moich nauczycieli i profesorów,
którym zawdzięczam wiele. Osoby, które w oczywisty wpłynęły na moje życie
raczej w tym tekście pomijam. To raczej wybór zapamiętanych ulotnych obrazów z
mojej młodości. Ważnych subiektywnie, zatem właśnie takich, o których niekoniecznie
przeczytacie w mojej notce biograficznej. Ten post to jedyna szansa przywołania
ich choć na chwilę. A przecież takie właśnie przypadkowe momenty często kierują
na taką, a nie inną wyboistą drogę.
Jedno z moich najpierwszych wspomnień jest takie, że
usłyszałem w radiu muzykę trubadurów, albo truwerów, dziś już nie wiem. Jakieś
kompletne starocie. Ujęła mnie ta muza; tak niepodobna do wszelkiej innej
„muzyki poważnej”.
W wieku 14 lat zacząłem grać na organach. Chyba na początku
bardziej z dziwnego skojarzenia: muzyka rozrywkowa (którą wtedy preferowałem a
i dziś jakby wracam do tych dawnych upodobań...) = inne niż fortepian
klawisze. Ujęły mnie też tajemnicze
dźwięki dobiegające zza obitych czarnym skajem drzwi sali organowej (przed
którą namiętnie grywaliśmy w piłkę z daleka od oczu dyrekcji i nauczycieli,
którzy bardzo dbali o to, abyśmy z aktywnością fizyczną nie przesadzali w
czasie przerw). Organy – to w dużym stopniu dawna właśnie muzyka. I w
odróżnieniu od Bacha serwowanego na fortepianie jako test wytrzymałości na nudę
– atrakcyjna! A potem znalazłem jeszcze w szkole klawesyn. I nawet nauczycielkę
– panią Irenę Sieradzką-Pietrachowicz. To był Ammer, NRD-owski. Stał w jednej z
sal i przyciągał uwagę czarno-białą (a nie biało-czarną) klawiaturą i pedałami
do zmiany rejestrów. Postanowiłem dobrać sobie dodatkowy klawesyn i w czwartki
(dzień wolny pozostawiony dla nas do
ćwiczenia) całe ranki ćwiczyłem w sali z klawesynem.
Zacząłem pożyczać czarne płyty z Instytutu
Francuskiego (łyk Zachodu) a także, jak wielu moich kolegów,
kupować wszelkie dostępne nagrania muzyki dawnej w instytucie węgierskim,
czeskim, NRD ... Bardzo duże wrażenie
wywarły na mnie niesamowicie manieryczne wykonania Jean-Claude’a Malgoire’a.
Szczególnie koncert obojowy g-moll Haendla z Michelem Henry: pełen brzuchów,
westchnień i wszelkich piękności dziś już „barokowcom” raczej obcych. Albo
„Zima” Boismortier ze śpiewaczką będącą cały czas pod dźwiękiem; ale dla mnie
wówczas niebywale ekspresyjną. Nie ma co ukrywać: grając i Haendla i Bacha
starałem się na naszych elektro-magnetycznych (zatem zupełnie niestosownych do
muzyki dawnej) organach grać
przynajmniej tak samo manierycznie! A nawet grając Bacha na fortepianie! To
jednak czasem nie przechodziło bezboleśnie (pamiętam pamiętne słowa kierownika
sekcji fortepianu : „Tak Bacha grać nie można”. Trochę racji zresztą miał; dziś
gram Bacha zupełnie inaczej i pewnie pod tamtą interpretacją bym się nie
podpisał). Nigdy nie zapomnę też fascynujących audycji Jana Webera – „Reminiscencje
muzyczne”. Dwie z nich poświęcił różnym interpretacjom koncertów organowych
Haendla. Chyba to właśnie On nauczył mnie, jak różna może być interpretacja
jednego utworu i jak ważną rzeczą w muzyce jest właśnie interpretacja. (kolejny
zgryźliwy wtręt a propos rzeczywistości – wbrew pozorom to nie jest banalne
stwierdzenie. W wielu klasach instrumentalnych naszych Akademii argument: „tak
się gra” jest wciąż uważany za poważny!) Dziś (może własnie dzięki Weberowi?)
mogę zagrać utwór na 100 różnych sposobów, współpracować z barokowcami, nie-barokowcami, a nawet anty-barokowcami i
„podłożyć się” jako continuista lub akompaniator do każdej niemal,
najdziwniejszej interpretacji.
Oczywiście byłem też gorliwym słuchaczem Ewy Obniskiej. Nie
opuszczałem żadnej Jej audycji – każda była kompletnym wykładem o historii,
estetyce i sztuce muzycznej.
Pod koniec Liceum zacząłem kręcić się wokół Ars Novy Jacka
Urbaniaka (po części za sprawą grającego w tym zespole brata) pogrywając tu i
ówdzie na fletach prostych, krummhornach...).
Czasem zasilałem ten zespół na koncertach szkolnych (bezczelnie w tym
czasie wagarując). Jacek Urbaniak zrobił dla muzyki dawnej bardzo wiele; jest
dziś muzykiem znanym i sławnym, choć wciąż chyba zbyt mało docenianym. Do dziś
podziwiam go za odwagę wyboru muzycznej drogi (przecież w Filharmonii Narodowej
wykonywał w niezrównany sposób piękne i śpiewne partie solowe na rożku
angielskim).
Schyłkowy okres mojego pobytu w Liceum to był też czas wielkich triumfów Władysława Kłosiewicza
na międzynarodowych konkursach. W Warszawie często grał oszałamiająco
natchnione recitale klawesynowe. Bardzo chciałem też tak kiedyś i ....
W 1984 roku (po pierwszym roku studiów organowych) zobaczyłem
na tablicy ogłoszeń Dziekanatu informację o I Ogólnopolskim Konkursie Klawesynowym im.
Landowskiej w Krakowie. Choć nie byłem klawesynistą postanowiłem go wygrać.
Zaczajałem się na wychodzące z klasy klawesynistki (wtedy za wyjątkiem
Kędrackiego i Kłosiewicza na klawesynie grały wyłącznie panie), przejmowałem
klucz (sam bym go nie dostał) i ćwiczyłem. Pewnego dnia ułamałem jeden z
pedałów w klawesynie Neupert. Profesor Kędracki bardzo się zezłościł i chciał
mnie zmusić do naprawy (mam niestety dwie lewe ręce). Ostatecznie skończyło się
tylko na tym, że przyjął mnie (chyba miesiąc przed konkursem) na klawesyn
dodatkowy (w zastępstwie dodatkowego fortepianu, który zawalilem) i w końcu ten
konkurs zgodnie z założeniem wygrałem. A ponieważ miesiąc wcześniej przeżyłem
silny zawód miłosny, fakt ten jakoś postawił mnie psychicznie na nogi. Choć grać
na tym instrumencie nauczyłem się naprawdę dopiero potem.
Krótko przed wyjazdem na studia zagraniczne założyłem
zespół, w skład którego weszli Paweł Książkiewicz (dostał wtedy od przyszłej
profesorki - Lisy Besnosiuk pęknięty flet, który ciągle pieczołowicie kleił i
suszył. Grał na nim zresztą wiele lat...), Agata Sapiecha (którą poznałem
dzięki Jackowi Urbaniakowi) oraz Janusz Marynowski (obecny dyrektor Sinfonii
Varsovii; rewelacyjny kontrabasista, który z braku wiolonczeli i gamby grywał z
nami na „metalach” – za to pięknie, z wrażliwością i wyczuciem oraz w tej
oktawie, o którą go właśnie poprosiliśmy). Próby odbywały się u tegoż Janusza
Marynowskiego na nastrojonym o pół tonu niżej pianinie (a może nawet było tak, że to ja transponowałem? Nie pamiętam ... z upodobaniem
oczywiście określaliśmy je jako pianino barokowe!).
Po wyjeździe na stypendium do Strasbourga trafiłem najlepiej
jak mogłem. Aline Zylberajch(-Gester) to nie była tylko nauka gry na
klawesynie. To była nauka wszechstronnego odkrywania tego, co kryje się za
nutami; nauka rozumienia, w jaki sposób notacja odbiega od rzeczywistości. To
Ona ułożyła mi tę muzykę klawesynową i klawesyn na szerokim tle muzyki wogóle.
Otoczony studentami Departamentu Muzyki Dawnej, którzy wszędzie poszukiwali
partnerów do wspólnego grania (w polskich Akademiach muzykę kameralną uprawia
się często raczej na mocy decyzji administracyjnych w ramach oficjalnie
formowanych zespołów) zostałem rzucony na głęboką wodę basso continuo, o którym
wtedy nie miałem pojęcia. Szczególnie zainteresowani mną byli śpiewacy, dla
których chętny korepetytor to skarb. Mówili mi o tym, czego ode mnie oczekują,
opowiadali mi o treści, tekstach; o tym, co muszę moją muzyką wyrazić. Jak
ilustrować słowa. Wprowadzili mnie w świat innego rozumienia muzyki. Wtedy
przestałem być instrumentalistą.
Po powrocie do kraju pojawił się w kręgu moich przyjaciół
Marcin Bornus-Szczyciński; człowiek-instytucja w ówczesnym świecie muzyki
dawnej (nie tylko chorałowej i średniowiecznej), jeden z prawdziwych pionierów.
Marcin znał niemalże cały świat, w odróżnieniu ode mnie jest człowiekiem błyskawicznie
nawiązującym kontakt. Dzięki niemu przeżyłem wiele wspaniałych muzycznych
przygód, poznałem wielu ciekawych ludzi. To zresztą temat na osobny wpis.
Dlatego na zakończenie – tylko mała anegdota z wspólnego koncertu w Jarosławiu,
na którym dane nam było grać muzykę Pękiela.
Kilku muzyków ówczesnego Concerto Polacco i Marcin spało
wtedy w 7-osobowym pokoju bursy jakiegoś technikum (to są właśnie te piękne czasy
pionierskie. Dziś takich burs już chyba nie ma.). W pewnym momencie, w środku
nocy wszyscy razem obudziliśmy się. Patrzymy na siebie nic nie rozumiejąc. W
pewnym momencie powoli z łóżka podnosi się jedyny niewybudzony Arek Goliński (mam
nadzieję, że zaakceptuje po latach obecność na tym blogu) i przez sen wygłasza
pamiętne i powtarzane czasem przez muzyków naszej generacji zdanie: „Przede wszystkim należy grać równo” po
czym opuszcza się z powrotem na łóżko. Wkrótce potem zasnęliśmy i my. Z tego pobytu pamiętam też piękny taniec Olgi
Pasiecznik (która wtedy występowała z nami) w jakimś pustym klubie, w którym
szalały światła dyskotekowe ...
Porzucam pióro, im dłużej przeglądam ten tekst szukając
błędów, tym bardziej chciałbym go rozszerzyć go o inne bliskie mi osoby i ważne
wątki, które nie w żaden sposób już się zmieścić nie chcą. Wiele osób powinno
tu jeszcze znaleźć gościnę. Mam nadzieję napisać o nich w przyszłości. Na razie
jednak wszystkim tym, których w tym poście wymieniam niezależnie od tego czy
nasze drogi poszły dalej razem, czy się rozeszły składam głęboki, pełen
szacunku ukłon.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz