czwartek, 27 lutego 2020

Kilka refleksji o przesłuchaniach CEA


Kolejna facebookowa burza po drugim artykule pani Szyłło. Tym razem na celowniku znalazły się organizowane przez CEA przesłuchania uczniów, autorka publikuje tekst pod chwytliwym tytułem „Mistrzowska szkoła muzyczna upokarza. Setki uczniów trzęsą się przed przesłuchaniami w ministerstwie” Ten tytuł to kolejna gruba manipulacja – przesłuchania nie odbywają się przecież w ministerstwie, organizują je wytypowane szkoły. Formuła sprawia, że nie dla wszystkich jest to zapewne doświadczenie przyjemne; niemniej epatowanie „setkami” spanikowanych uczniów w tytule jest również sporym nadużyciem.
Poniższy tekst nie jest polemiką z tym artykułem. Z dwóch powodów. Po pierwsze: dopóki pani Szyłło nie przeprosi osób i instytucji, na których – korzystając z wygodnej osłony „Gazety Wyborczej” - dokonała medialnego linczu w pierwszym artykule, nie jest partnerką do rozmowy. Pani Szyłło nie posiada zdolności honorowej, aby taką dyskusję prowadzić czy inicjować. Pani Szyłło – nieprawdziwie przedstawiając sytuację w Zespole Szkół Muzycznych nr 4 – wzięła na zakładników swojej sprawy dzieci; w zabłoconych butach wtargnęła w sytuację trudną rzucając oszczerstwa i pomówienia. To niebywała podłość, za którą powinna przeprosić i „Gazeta Wyborcza” nie poczuwająca się chyba jednak do odpowiedzialności i rzetelności w tego typu małych, z punktu widzenia wielkiej polityki, sprawach (prośbę o przyjrzenie się rzetelności dziennikarskiej skierowałem do redakcji, pozostała ona bez odpowiedzi...)
Drugi powód jest taki, że nie jestem zwolennikiem ani przesłuchań (przynajmniej w obecnej formie), ani miłośnikiem urzędniczej kontroli ministerialnej (publiczne chełpienie się „rozwaleniem” jazzu i muzyki dawnej w szkołach). Jestem też gorącym zwolennikiem wspierania szkół muzycznych w mniejszych ośrodkach jako lokalnych ośrodków kultury. Te trzy – potrzebne skądinąd wątki i wskazanie na bolączki systemu – pojawiają się w drugim artykule pani Szyłło (autorka wczytała się w dyskusję w mediach i większość treści podebrała stamtąd próbując udawać osobę zorientowaną) i można się z nimi zgodzić.

Tocząca się dyskusja ujawniła bardzo mocny sprzeciw wielu nauczycieli w stosunku do instytucji przesłuchań. Krytykowana jest tu przede wszystkim obligatoryjność; wymuszanie przez CEA przysyłania uczniów z obejmującego obowiązek rocznika niezależnie od ich aktualnej formy i poziomu. Ogromny sprzeciw budzi też pomysł urzędników, że są władni i kompetentni (powołując się oczywiście na opinie zaproszonych ekspertów, często profesorów i wykładowców akademickich) aby w ten sposób oceniać wartość pracy nauczycieli. Oczywiście, na podstawie krótszego lub dłuższego przesłuchania jednego z uczniów, niekoniecznie tego najlepszego, trudno dokonać sensownej oceny; łatwo natomiast skrzywdzić dobrego i oddanego pedagoga, któremu akurat trafił się mniej zdolny bądź mniej pracowity uczeń. Bądź uczeń miał trochę gorszy dzień… Wydaje się, że mentalność polegająca na wierze w to, że uczenie to wlewanie do głowy (rąk) wiedzy i umiejętności trzyma się mocno ...W najbardziej ekstremalnej formie, z jaką się spotkałem polegało to na całkowitej rezygnacji z jakichkolwiek elementów współzawodnictwa konkursowego i zmuszeniu jurorów przesłuchań do redagowania ocen opisowych. Te opinie miały z kolei trafić na odpowiednie biurko, gdzie wybierano z nich zapewne co smakowitsze kąski, które,następnie, lądowały na biurkach dyrektorów szkół … itd. ...
Sądzę, że owa wątpliwość czym mają być przesłuchania – konkursem dla uczniów czy batem na nauczycieli – jest jedną z przyczyn złej opinii środowiska na temat tego przedsięwzięcia (w zależności od aktualnych trendów przesłuchania czasem skłaniają się bardziej stronę konkursu, czasem bardziej w stronę kontroli urzędniczej)
Wbrew pozorom koncepcja konkursu jest chyba bardziej uczciwa i przynosi lepszą informację zwrotną. Ot, konkurs, którego wyniki dają nam informację o tym jak dany uczeń jest postrzegany przez tę konkretną komisję (każda komisja oceni trochę inaczej, jesteśmy na gruncie sztuki, nie do końca wymiernej). Konkurs nie rości sobie prawa do pseudo-obiektywizmu, werdykt nie jest tu usankcjonowanym przez ministerstwo wyrokiem, a jedynie opinią podpisaną imiennie przez członków jury. Dodatkowe doświadczenie dla ucznia i nauczyciela.

Postaram się teraz zagrać rolę advocatus diaboli i zastanowić się krótko czy i pod jakimi warunkami koncepcja przesłuchań miałaby, moim zdaniem, sens.
Wydaje się, że najbardziej cennym elementem stworzonej przez CEA formuły przesłuchań może być walor spotkania – spotkania nauczycieli akademickich ze szkolnymi, spotkania nauczycieli różnych ośrodków między sobą, spotkania uczniów …Wydaje mi się, że rola CEA powinna ograniczyć się do stworzenia przyjaznej przestrzeni dla takiego spotkania, używanie tej formuły dla zbierania raportów (paradonosów) jest niewskazane. Kluczem jest tu stworzenie odpowiednich warunków czasowych dla tego, aby rozmowy mogły się odbyć. Pamiętam już przesłuchania, w których uczniowie zagrali, przewodniczący jury wygłosił myśl, że wiele osób grało brzydko, następnie była chwila (nie za długa) na zredagowanie owych wspomnianych przeze mnie paradonosów, a uczniowie i ich nauczyciele już dawno byli w drodze do domu.
Myślę, że należy też odejść od koncepcji sprawdzania wszystkich uczniów i obligatoryjnego wysyłania. Warto pokazywać tych, którzy z takiego spotkania są w stanie wynieść coś pozytywnego. Jedni są bardziej, inni mniej utalentowani i żadne urzędnicze działania tego nie zmienią. Za to osobisty kontakt z krytyką wyrażoną przez przedstawiciela innego środowiska może być konstruktywny. Pod warunkiem, że nie staje się dowodem w działaniach mających na celu wzięcie w ryzy kogokolwiek. Nie ma też potrzeby pozbywania się za wszelką cenę trochę mniej zdolnych uczniów; szkoła, w której są wyłącznie gwiazdy może dać zafałszowany obraz rzeczywistości i mamić ucznia złudną wizją bliskiego sukcesu, który w realnym życiu zależy od wielu czynników. Zaufajmy jednak trochę doświadczeniu nauczycieli i dyrektorów, którzy podejmują decyzje w sprawie być lub nie być w danej szkole uczniów. Zaufajmy sobie trochę nawzajem i nie kontrolujmyż się na każdym kroku!

Może więc warto nie wylewać dziecka z kąpielą i starać się wykorzystać stworzone i stwarzane ramy organizacyjne dla działań integracyjnych? To pewnie trochę utopia; wiem z własnego doświadczenia, że urzędnicy CEA często przyjeżdżają z gotowymi rozwiązaniami i stawiają jurorów przed dokonanym faktem takiego, a nie innego przeprowadzenia przesłuchań. Sądzę jednak, że zanim zaczniemy demontować system warto spojrzeć w stronę utopii i próbować napełniać go wartościami. Zbyt dużo rzeczy w Polsce dzieje się na zasadzie burzenia rzeczy działających i zmieniania co 5 minut i na 5 minut całego systemu. Zanim zaczniemy się zastanawiać „czy?” zastanówmy się nad „jak?” i „czy możemy to zrobić trochę inaczej?”.

Ale, jak już napisałem, fanatycznym obrońcą przesłuchań nie jestem. Pożegnam się z nimi bez żalu. Chyba, że uda się wpisać w ideę przesłuchać nową treść; przyjazną i korzystną dla uczniów i nauczycieli.

czwartek, 13 lutego 2020

Wystawa plenerowa "Zanim upadł mur..." w Berlinie

Pomysł dobry na pierwszy rzut oka; upowszechnienie wiedzy o tym, że upadek muru berlińskiego poprzedziły wydarzenia w Polsce - pierwszym kraju, który zerwał komunistyczne pęta.
Idea wystawy jest tak opisana na facebookowej stronie ambasady polskiej :

Otwarcie wystawy „Zanim upadł Berliński Mur…”,
Wicemarszałek Sejmu RP, Małgorzata Gosiewska, Ambasador RP w Niemczech, prof. Andrzej Przyłębski oraz Marta Morawiecka, córka Kornela Morawieckiego – założyciela Solidarności Walczącej, otworzyli dziś (1 grudnia 2019 r.) w Berlinie wystawę plenerową „Zanim upadł Berliński Mur…”, upamiętniającą zmarłego 30 września 2019 r. Kornela Morawieckiego oraz przedstawiającą historię Solidarności Walczącej.
Wystawa jest prezentacją wielkoformatowych zdjęć ilustrujących walkę Polaków z komunistycznym reżimem w stanie wojennym i latach 80. XX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem działań Solidarności Walczącej. Jej głównym celem jest ukazanie międzynarodowemu odbiorcy roli Polski i Polaków w demontażu żelaznej kurtyny.

Czy da się jednak opowiedzieć o wydarzeniach w Polsce ograniczając aktorów tych wydarzeń do postaci Kornela Morawieckiego. Fałszerstwo ambasady doskonale oddaje poniższy obraz :


Można założyć się, że oglądający wystawę Niemiec nie odróżni walczącej "Solidarności" od "Solidarności Walczącej". Tym samym, przyswoi sobie informację, że przewodniczącym "Solidarności" (tej "glównej") i jedynym wielkim opozycjonistą w Polsce był Kornel Morawiecki.
A może jednak zwróci uwagę, że brak tam nazwisk, które kojarzy z polską drogą do demokracji?

Oczywiście, ambasadzie, która wykorzystuje podobieństwo nazw dwóch różnych - tak pod względem przyjętej metody walki, jak i znaczenia - organizacji trudno cokolwiek oficjalnie zarzucić. To podłość i małość, która nie podlega (nawet w warunkach kraju demokratycznego) ściganiu. 
Nazwisk innych znaczących postaci polskiej opozycji, którzy swą działalnością doprowadzili do tego, że mógł upaść mur oczywiście nie znajdziemy ...
Oczywiście.

Ogromny smutek, że właśnie ambasada polska w stolicy naszego największego partnera, kraju, który był adwokatem przyjęcia Polski do Unii Europejskiej, zajmuje się czymś takim. Z drugiej strony, nawet się już chyba nie dziwimy ...

Wystawa, która jest dumą polskiej ambasady, to kulturowa żenada i powód do wstydu. Niestety.



poniedziałek, 3 lutego 2020

Mały urywek z Facebooka. Ważny punkt w dyskusji

Na stronie Centrum Edukacji Artystycznej dostępny jest tekst "Rola szkoły artystycznej XXI wieku" , a w nim : "szkoła muzyczna to nie klub dla delikatnych dzieci". Zapamiętajcie to rodzice, zanim poślecie swoje zdolne i wrażliwe dzieci do szkoły muzycznej.

Violu, bardzo celny strzał! Brawo! To, co prawda konspekt wykładu; ważne było to, w jaki sposób to hasło było tłumaczone. Jeśli jednak autor rozumie to, na co wskazujesz, dosłownie, to jest to bardzo dalekie od mojej koncepcji szkoły artystycznej, którą uważam za szkołę, która powinna wspierać wartości humanistyczne, kreatywność, wrażliwość. Skuteczność "sportową" zaś u tych, którzy ją mają lub u których można ją wypracować, jednak nie kosztem wrażliwych, a mniej odpornych. Bardzo chciałbym to jasno wyartykułować, w tym punkcie na pewno się zgadzamy!


Przyjaciołom pianistom. Ciąg dalszy sporów.


Przyznam się, że do napisania tego posta (dawniej się to nazywało felietonem) zainspirowały mnie facebookowe wpisy pana Konrada Skolarskiego. Choć z wieloma tezami się nie zgodziłem, to jednak ogromnie ważne wydało mi się zwrócenie uwagi, na różnice wymagań i presji wywieranej na ucznia w wypadku różnych instrumentów. W wielu wypadkach młodzi pianiści podlegają obciążeniu o znacznie bardziej „sportowym” charakterze niż adepci wielu innych instrumentów.
Dla wielu też, ów sportowy aspekt fortepianu, stanowi nieco zbędny balast. Fortepianu uczą się dlatego, że jest to instrument akordowy, pozwalający na objęcie skomplikowanych struktur muzycznych, otwierający drogę np. do dyrygentury, kompozycji, teorii muzyki … a czasem fortepianu jazzowego, fortepianu historycznego, kameralistyki, klawesynu, organów.

Mam wrażenie, że bardzo krytyczne opinie pana Skolarskiego dotyczące nauczycieli (chyba właśnie fortepianu) mogą mieć źródło w osobistych doświadczeniach, może nawet podobnych do tych, o których Państwu zaraz napiszę. Moja pierwsza nauczycielka fortepianu („dziecięciem będąc … siedem wiosen mi było…) autorytatywnie stwierdziła: „On nigdy grał nie będzie” (SMILE). Potem z kolei, zetknąłem się również z narzekaniami 60-letniej nauczycielki na 8- czy 9-letniego chłopca: „To jest dzieciuch”. Myślę, że – obecna wśród niektórych nauczycieli/ek fortepianu egzaltacja i oczekiwanie, że dziecko na samym początku drogi będzie wykazywało się wrażliwością do grania muzyki „wysokiej”, śmiertelnie poważnej, a przede wszystkim Chopina na sposób akademicko-rzewny, zawsze bardzo mi przeszkadzała. Myślę, że takie podejście – na szczeście coraz rzadsze – potrafi naprawdę zamknąć drogę do fortepianu. Mnie zniechęciło i dopiero atmosfera panująca w klasie organów (ale może ja wtedy nie dojrzałem jeszcze do fortepianu, może to była ta klasa, ten moment…) otwarła mi ponownie drzwi do świata muzyki. A fortepian „zaakceptowałem” ponownie po wielu latach.
Warto jednak uzmysłowić sobie pewien istotny fakt. Duża część repertuaru granego dziś przez młodych pianistów to utwory napisane na zupełnie inne instrumenty; przyjaźniejsze dla ręki niż koncertowy pokryty czarnym lakierem na wysoki połysk dwu i półmetrowy potwór! Zagranie lekkiego Mozarta, tanecznego bądź polifonicznego Bacha na czymś takim to naprawdę ciężka praca. Łatwiejsza kiedy zna się zamierzony przez kompozytora efekt brzmieniowy, wymagająca jednak umiejętności obejścia nieprzyjaznej i po prostu niedopasowanej do ręki dziecka mechaniki. Tu trzeba dobrego pedagoga … albo świadomego doboru przyjaznego instrumentu! (myślę, że zaczynanie przygody z fortepianem od lekkiego modelu w typie osiemnastowiecznych fortepianów naprawdę nie byłoby głupim pomysłem!)
W każdym razie, mnie osobiście pewien powrót do fortepianu (umiejętność zrozumienia o czym ten fortepian w ogóle jest) zajął kilka dziesiątek lat drogą okrężną przez klawikord i fortepian historyczny.
Moje pogodzenie się ze „światem pianistów” to również kontakt ze środowiskiem pianistycznym w charakterze konsultanta problemów wykonawczych muzyki XVIII wieku i przyjaźń z wybitnymi pianistami – pedagogami, którzy ukazali mi świat przyjaznego i mądrego uczenia; przede wszystkim Pawłem Skrzypkiem i Mariuszem Tytmanem.

Nie piszę tego wszystkiego jednak po to, aby rzucać oskarżenia. Trochę też przesadzam i przejaskrawiam moje przeżycia. Jednak, co fakt to fakt! Zdominowana przez konkursy kariera pianisty-sportowca nie jest dla wszystkich!
Fortepian zaś powinien być prowadzony pod kątem zróżnicowanych potrzeb; nie tylko przyszłych pianistów.
Może uzasadnione byłoby już na etapie szkół średnich pewne profilowanie specjalizacji: fortepian „wyścigowy” (oficjalna nazwa : profil solowo-wirtuozowski), fortepian z elementami improwizacji i kompozycji, fortepian z elementami muzyki jazzowej. Pewnie wielu nauczycieli dla własnych potrzeb dokonuje takiej weryfikacji potrzeb i indywidualizacji programów. Ciekawe gdyby jednak połączyć np. w wypadku fortepianu + kompozycji + improwizacji połączyć pracę 2-3 specjalistów bądź znaleźć multispecjalistę siedzącego okrakiem między wąskimi przypasowaniami.
Warunek: to musiałaby być praktyka wykluczająca szufladkowanie (Jesteś za słaby na konkursy, idziesz na specjalizację dla gorszych), a przechodzenie między profilami musiałoby być w miarę płynne (bo przecież ktoś może chcieć spróbować sił na konkursie bądź rozwinąć się technicznie, a może odwrotnie: odkryć w sobie ducha kompozytora i dojść do wniosku, że konkursy to zbyt duża dawka stresu).

Ciekawe co na to pianiści. Rzucam pomysł, może kiedyś gdzieś w jakiejś formie zakiełkuje.


Dyskusja na Facebooku buzuje. Podsumowanie. I trochę przeciw mitom


Opisywany przeze mnie artykuł wywołał wiele reakcji.
Dobrze chyba, że o kształcie uczenia muzyki dyskutujemy. Szkoda trochę, że zapalnikiem stała się ludzka tragedia. Sam mocno włączyłem się w dyskusję, polemizując z wieloma poglądami.
Co ciekawe postulaty są bardzo zróżnicowane. Niektórzy z piszących chcieliby w zasadzie likwidacji lub znaczącego przekształcenia istniejącego systemu w coś zupełnie innego. Co ciekawe dla niektórych system jest zbyt profesjonalny – słusznie chyba podkreślana jest zbyt duża waga, jaką szkoły przykładają do sukcesów konkursowych uczniów (zwróćmy jednak uwagę, że rozmnożenie konkursów ma również miejsce w szkolnictwie ogólnym), dla innych postulat większej przyjazności interpretowany jest jednak w ten sposób, że należałoby wyrzucić wszystkich tych, którzy sukcesu profesjonalnego (rozumianego np. jako dostanie się do jednej z kilku najbardziej prestiżowych uczelni muzycznych na świecie) nie gwarantują, to wtedy system nie będzie ich niszczył.
Powtarzane są przy tej okazji komunały i mity, często prezentowane jako niezbite fakty (Chyba zgodzi się Pan z tym, że …)
Trudno ogarnąć wielość wątków, niemniej kilka bardzo głęboko zakorzenionych „przekonań” warto przynajmniej sprostować.

Wydaje się, że wielu dyskutantów przekonanych jest (i to 30 lat po upadku komunizmu w Polsce) o tym, że „system zachodni” jest przeciwieństwem tego, który istnieje u nas. W rzeczywistości coś takiego jak jeden „system zachodni” w ogóle nie istnieje!
W Niemczech mamy wyższe szkoły muzyczne funkcjonujące na zbliżonych do naszych zasadach. Szkoły muzyczne niższego stopnia są jednak rzadkością. Istnieje za to ogromny rynek prywatnych lekcji muzyki (zaletą jest pewnie łatwość doboru i zmiany pedagoga), dużą część dobrej roboty w terenie robią też kantorzy kościelni, którzy często pełnią funkcje pierwszego nauczyciela muzyki, doradcy, animatora lokalnego życia muzycznego. Konkursy muzyczne dla dzieci nie są tam na porządku dziennym, chyba dlatego, że zmuszałyby na przykład szkoły ogólnokształcące do zmian, modyfikacji planów dla konkretnego ucznia. To trochę niekompatybilne z niemiecką predylekcją do systemów zorganizowanych!
Jednocześnie poziom zajęć muzycznych w szkołach ogólnokształcących jest bardzo wysoki.
Cz warto w warunkach polskich przejść na system lekcji prywatnych zamiast indywidualnych organizowanych przez szkoły muzyczne? Na pewno nie. Ten system przetrwałby tylko w większych miastach, wymaga on z jednej strony przekonania o znaczeniu muzyki i większej jednak stabilizacji finansowej pozwalającej na opłacenie lekcji. Po prostu … Z kolei szkoły muzyczne – z owymi znienawidzonymi przez niektórych dyskutantów etatami – zapewniają po prostu, że kadra pedagogiczna w mniejszych ośrodkach w ogóle JEST. Wyobraźmy sobie, że uczeń aby uczyć się gry na oboju (nie wiem, dlaczego ten obój przyszedł mi do głowy … bardzo kocham ten instrument) będzie musiał jeździć nie 15, a 80 kilometrów …

Z kolei system konserwatoryjny – np. taki, jaki jest we Francji – to system szkół prowadzących przyszłego muzyka od dziecka do dorosłego. Dwa francuskie konserwatoria (Conservatoires Supérieurs) – Paryż i Lyon zajmują się tylko wybranymi, przesianymi przez sito kwalifikacyjne studentami; oprócz tego niektóre z konserwatoriów regionalnych mają prawo prowadzenia zajęć na poziomie studiów. System jest niezależny od szkolnictwa ogólnego, niezależne są również poziomy nauczania. Czasem „zgrywa się” godziny zajęć szkoły „zwykłej” i konserwatorium (horaires amenagées).
Egzaminy we Francji odbywają się przed niezależną komisją, w której nie ma miejscowych profesorów. Może to być zaletą (obiektywizm) lub wadą (chęć pokazania, że miejscowi profesorzy są bee). System jest chyba, podobnie jak cała Francja, znacznie bardziej scentralizowany od polskiego (niektórzy dyskutanci podnosili, że nigdzie w Europie nie ma tak ogromnego, scentralizowanego systemu edukacji muzycznej…)
Tego również chyba również nie chcemy imitować ze względu na zupełną niekompatybilność z systemem edukacji ogólnej (a sądzę, że przy specyfice tej ostatniej w Polsce i dużym obciążeniu godzinowym uczniów nie byłoby to wskazane!)

Wydaje się, że nikt z uczestników dyskusji (a już na pewno nie autorka artykułu w „Wyborczej”) nie zwrócił uwagi na fakt istnienia w Polsce dwóch modeli – ogólnokształcących szkół muzycznych i tzw. szkół popołudniowych. Ten drugi model to pewien ukłon w stronę systemu konserwatoryjnego. Warto też zwrócić uwagę, że w ta druga opcja umożliwia jednoczesną naukę np. w prestiżowym liceum i inne rozłożenie akcentów edukacyjnych, często ze szkodą dla tej muzycznej. Zatem argument, że szkoła muzyczna w Polsce zawsze zmusza do niewspółmiernego i nie zawsze potrzebnego wysiłku nie zapewniając planu B jest o tyle nietrafiony, że można wybrać włąśnie taką alternatywną drogę! To również szansa dla tych uczniów, którzy z jakiegoś powodu mają rozbieżność poziomu nauczania ogólnego i specjalistycznego (np. zaczęli naukę muzyki później…)

Często pojawiają się w wypowiedziach zarzuty dotyczące poziomu przygotowania fachowego i pedagogicznego nauczycieli, również informacje o tym, jakoby wyższe uczelnie nie przygotowywały do kariery nauczyciela. Ten zarzut wymagałby gruntowniejszych badań np. ustalenia procentowego poziomu satysfakcji uczniów z nauki. Jest oczywiste, że te osoby, które zetknęły się ze słabszymi nauczycielami mają tendencje do projektowania tej opinii na cały system. Te, które stykają się z nauczycielami dobrymi też, tylko z przeciwstawnymi wnioskami. Czy słusznie? Nie wiem … Nie wiem czy są na ten temat odpowiednie, niezależne badania (uważam, że warto…) Co do uczelni wyższych … te mają w swoich programach moduły pedagogiczne.
Myślę sobie jednak, że sytuacja, w której jako społeczeństwo nie mamy do siebie zaufania i chętnie traktujemy się nieuprzejmie, musi wpływać też na zachowanie się nauczycieli wobec uczniów (i uczniów wobec nauczycieli). Skoro lekarz na SORze stara się pacjenta pognębić, zwiększyć poziom bólu i cierpienia (z taką sytuacją spotkałem się już osobiście) to co się dziwić… Żaden – nawet najsensowniejszy, teoretyczny program nauczania pedagogiki) nie zastąpi doświadczenia obcowania z życzliwym pedagogiem. Muszę powiedzieć, że moi francuscy mistrzowie byli pod tym względem dla mnie zawsze wzorem życzliwości i oddania dla ucznia/studenta. Jestem również pewien, że nikt z nich nie miał zakończonego żadnego modułu pedagogicznego.

Nauczyciele często stają się w tych wypowiedziach „chłopcami do bicia”. W tym kontekście zdumiewająco często pojawia się postulat, że jedyną motywacją pedagogicznej pracy w Polsce są etaty. W jednej z wypowiedzi, z którą szczególnie ostro polemizowałem pojawa się nawet zawierający jedno słowo równoważnik zdania: „Etaty.” Tak, wszyscy wiemy, wszyscy się zgadzamy. Przecież to oczywiste… Naprawdę ???
Muszę powiedzieć, że ta zakorzeniona najwyraźniej powszechnie wiara w to, że system zostanie uzdrowiony kiedy wszystkim nauczycielom zabierzemy etaty, poślemy ich na umowy śmieciowe i uświadomimy im ich własną marność za każdym razem mnie zdumiewa. Jest to niewątpliwie projekcja głęboko polskiego największego poczucia szczęścia, kiedy sąsiadowi właśnie spaliła się zagroda. Czy naprawdę wierzymy, że zniszczenie jakiejś grupie zawodowej minimalnego choćby poczucia stabilności zawodowej doprowadzi do jej oczyszczenia i sprawi, że stanie się ona dobra i przyjazna dla innych? Co za bzdury …

W wypowiedziach pojawiły się również ciekawe wątki dotyczące różnic między nauczycielami/uczniami/uwarunkowaniami dotyczącemu poszczególnych specjalności. W dużym stopniu w kontekście fortepianu. I tu mam pewien pomysł. Ale to chyba zasługuje na osobny wpis ...

Jeszcze raz powtórzę jednak moje stanowisko. Dobrze, że mamy "sieć" i "system". Dobrze, bo zapewnia on miejsca do nauki (również dla tych, którzy na te lekcje nie mieliby środków) i etaty (tak, owe znienawidzone etaty, nie umowy śmieciowe!). Źle, że nie mamy systemu włączania szerszej rzeszy dzieci i młodzieży do możliwości realizowania pasji muzycznych. Więcej i szkół, i ognisk ... Nastawionych na profesjonalizację,  i na amatorską satysfakcję... I tych pośrodku, z możliwością płynnego przechodzenia z jednego poziomu zaangażowania do innego. Skoro już tę sieć mamy to ją wspierajmy i rozbudowujmy. A nie przekształcajmy, bo opłata przekształceniowa, którą zafundują nam różne Mateuszki Kłamczuszki może być wyższa od 15%! 

O mądrych decyzjach. Jeszcze o mojej szkole. Dziękuję


Niejako w uzupełnieniu toczącej się wartko dyskusji o kształcie szkolnictwa muzycznego w Polsce jedno miłe wspomnienie z mojej dawnej szkoły (obecnie Zespół Szkół Muzycznych nr 4 w Warszawie) i nostalgiczna kartka z mojej muzycznej prahistorii.
Zaczynałem, tak jak większość klawiszowców, od fortepianu. Wybitnym pianistą (w wieku 14 lat) wtedy nie byłem, nawet nie planowałem muzycznej przyszłości. Interesowałem się raczej chemią, a muzyka, której wtedy słuchałem nie była muzyką klasyczną. Nikt mnie jednak z tego powodu nie prześladował, system mnie nie niszczył …
Trochę fascynowały mnie za to obite czarnym skajem drzwi sali nr 10, zza których dobywały się tajemnicze dźwięki. Tak trafiłem na organy do pani Marietty Kruzel. W ciągu roku stałem się fanatykiem organów; to właśnie ta wspaniała nauczycielka obudziła moją miłość do tego instrumentu. A wymagania wcale łatwe nie były. Aby zaliczyć utwór (mieliśmy specjalne zeszyty) musieliśmy wykonać go bez błędu na pamięć. Po egzaminach spotykaliśmy się w mieszkaniu Pani Profesor na kawie, herbacie i wspólnym słuchaniu muzyki organowej z bogatej kolekcji płyt.
Jako organista znalazłem się na fortepianowej „bocznej ścieżce” – fortepianu dodatkowego. Zajęcia i nauczycielkę – panią Teresę Wieczorkowską - bardzo lubiłem. Jednak po dwóch latach stwierdziła, że powinienem znaleźć się pod lepszą (Jej zdaniem) ręką. Rezygnując z niezbyt problemowego ucznia, z którym lubiła chyba pracować, porozmawiała z panią prof. Rosłoń-Esztenyi; ta wzięła mnie pod swoje skrzydła i w pewnym momencie zaproponowała mi równoległy dyplom z fortepianu. Okazało się to dla mnie nie lada wyzwaniem, braki techniczne miałem ogromne. Niech świadczy o tym fakt, że moja ukochana Pani Profesor Kruzel po jednym z moich występów fortepianowych powiedziała: „Wolę jednak jak grasz na organach!” I miała rację!Ostatecznie, dałem jednak radę …
Podejrzewam, że nie wszyscy musieli się wtedy zgadzać z taką decyzją. Wyobrażam sobie, że dyskusja nie musiała być też łatwa, a punkty widzenia mogły być różne. Z punktu widzenia profesorów fortepianu byłem na pewno ciekawym przypadkiem, niekoniecznie jednak dobrym pianistą, a już na pewno nie „rokowałem” sukcesów konkursowych. Niektórzy moi koledzy już wtedy grali na fortepianie oszałamiająco trudne programy, byli pokazywani na różnych forach szkolnych i pozaszkolnych, mieli szanse na konkursach … Co innego moje główne już wtedy organy.
Bardzo chciałbym jednak zwrócić uwagę na to, że zdecydowano się podjąć decyzję nieco ryzykowną (czy da radę?), chyba niekoniecznie przynoszącą jakiekolwiek frukta szkole, za to niezwykle korzystną dla mojej muzycznej przyszłości. Zmierzenie się z postawionym przeze mnie zadaniem wymagało ode mnie – jak to dziś się mówi - „ogarnięcia się” technicznego, psychicznego, estradowego … Nie było to łatwe, jednak bardzo pomogło mi później w mojej dalszej muzycznej karierze organisty, klawesynisty … a obecnie również specjalizującego się w repertuarze z przełomu XVIII i XIX wieku pianisty. Do pewnych obszarów pianistycznych bowiem z powodzeniem wróciłem; a możliwe jest to może właśnie dzięki ówczesnej mądrej i odważnej decyzji.

Za tę decyzję, mądrość, myślenie w kategoriach dobra ucznia (dobra rozumianego nie przez pryzmat chwilowego i natychmiastowego sukcesu, a jego dalekosiężnego rozwoju) chciałbym ówczesnemu gronu pedagogicznemu, ale może w szczególny sposób trzem wymienionym przeze mnie nauczycielom, których zawsze wspominam i wspominać będę z ogromną wdzięcznością, najserdeczniej podziękować. Byłem wtedy młodzieńcem dość buńczucznym, krytykującym głośno otoczenie. Nie zauważającym raczej dobrych rzeczy dziejących się około, traktującym wiele osób z góry. Dziś, z perspektywy czasu, muszę jednak powiedzieć, że wielokrotnie moja szkoła (a, pamiętajmy, były to czasy od schyłkowego Gierka po stan wojenny) zachowała się dobrze, przyzwoicie i tolerancyjnie. O kilku szkolnych przygodach, które dziś oceniam zupełnie inaczej niż wtedy, o nauczycielach, którym moim nieokrzesaniem mogłem sprawić ból (a którzy potrafili w tych trudnych dla nich momentach zachować wielką ludzką klasę) może jeszcze kiedyś napiszę…

Na razie chciałem przytoczyć ten przykład jako moje „Dziękuję” dla ówczesnych nauczycieli i szkoły, która potrafiła podejmować decyzje zindywidualizowane, a nie będące emanacją jakiegoś bezdusznego systemu.