Niejako w
uzupełnieniu toczącej się wartko dyskusji o kształcie szkolnictwa
muzycznego w Polsce jedno miłe wspomnienie z mojej dawnej szkoły
(obecnie Zespół Szkół Muzycznych nr 4 w Warszawie) i nostalgiczna
kartka z mojej muzycznej prahistorii.
Zaczynałem, tak jak
większość klawiszowców, od fortepianu. Wybitnym pianistą (w
wieku 14 lat) wtedy nie byłem, nawet nie planowałem muzycznej
przyszłości. Interesowałem się raczej chemią, a muzyka, której
wtedy słuchałem nie była muzyką klasyczną. Nikt mnie jednak z
tego powodu nie prześladował, system mnie nie niszczył …
Trochę fascynowały
mnie za to obite czarnym skajem drzwi sali nr 10, zza których
dobywały się tajemnicze dźwięki. Tak trafiłem na organy do pani
Marietty Kruzel. W ciągu roku stałem się fanatykiem organów; to
właśnie ta wspaniała nauczycielka obudziła moją miłość do
tego instrumentu. A wymagania wcale łatwe nie były. Aby zaliczyć
utwór (mieliśmy specjalne zeszyty) musieliśmy wykonać go bez
błędu na pamięć. Po egzaminach spotykaliśmy się w mieszkaniu
Pani Profesor na kawie, herbacie i wspólnym słuchaniu muzyki
organowej z bogatej kolekcji płyt.
Jako organista
znalazłem się na fortepianowej „bocznej ścieżce” –
fortepianu dodatkowego. Zajęcia i nauczycielkę – panią Teresę
Wieczorkowską - bardzo lubiłem. Jednak po dwóch latach
stwierdziła, że powinienem znaleźć się pod lepszą (Jej zdaniem)
ręką. Rezygnując z niezbyt problemowego ucznia, z którym lubiła
chyba pracować, porozmawiała z panią prof. Rosłoń-Esztenyi; ta
wzięła mnie pod swoje skrzydła i w pewnym momencie zaproponowała
mi równoległy dyplom z fortepianu. Okazało się to dla mnie nie
lada wyzwaniem, braki techniczne miałem ogromne. Niech świadczy o
tym fakt, że moja ukochana Pani Profesor Kruzel po jednym z moich
występów fortepianowych powiedziała: „Wolę jednak jak grasz na
organach!” I miała rację!Ostatecznie, dałem jednak radę …
Podejrzewam, że nie
wszyscy musieli się wtedy zgadzać z taką decyzją. Wyobrażam
sobie, że dyskusja nie musiała być też łatwa, a punkty widzenia
mogły być różne. Z punktu widzenia profesorów fortepianu byłem
na pewno ciekawym przypadkiem, niekoniecznie jednak dobrym pianistą,
a już na pewno nie „rokowałem” sukcesów konkursowych.
Niektórzy moi koledzy już wtedy grali na fortepianie oszałamiająco
trudne programy, byli pokazywani na różnych forach szkolnych i
pozaszkolnych, mieli szanse na konkursach … Co innego moje główne
już wtedy organy.
Bardzo chciałbym
jednak zwrócić uwagę na to, że zdecydowano się podjąć decyzję
nieco ryzykowną (czy da radę?), chyba niekoniecznie przynoszącą
jakiekolwiek frukta szkole, za to niezwykle korzystną dla mojej
muzycznej przyszłości. Zmierzenie się z postawionym przeze mnie
zadaniem wymagało ode mnie – jak to dziś się mówi - „ogarnięcia
się” technicznego, psychicznego, estradowego … Nie było to
łatwe, jednak bardzo pomogło mi później w mojej dalszej muzycznej
karierze organisty, klawesynisty … a obecnie również
specjalizującego się w repertuarze z przełomu XVIII i XIX wieku
pianisty. Do pewnych obszarów pianistycznych bowiem z powodzeniem
wróciłem; a możliwe jest to może właśnie dzięki ówczesnej
mądrej i odważnej decyzji.
Za tę decyzję,
mądrość, myślenie w kategoriach dobra ucznia (dobra rozumianego
nie przez pryzmat chwilowego i natychmiastowego sukcesu, a jego
dalekosiężnego rozwoju) chciałbym ówczesnemu gronu
pedagogicznemu, ale może w szczególny sposób trzem wymienionym
przeze mnie nauczycielom, których zawsze wspominam i wspominać będę
z ogromną wdzięcznością, najserdeczniej podziękować. Byłem
wtedy młodzieńcem dość buńczucznym, krytykującym głośno
otoczenie. Nie zauważającym raczej dobrych rzeczy dziejących się
około, traktującym wiele osób z góry. Dziś, z perspektywy czasu,
muszę jednak powiedzieć, że wielokrotnie moja szkoła (a,
pamiętajmy, były to czasy od schyłkowego Gierka po stan wojenny) zachowała się
dobrze, przyzwoicie i tolerancyjnie. O kilku szkolnych przygodach,
które dziś oceniam zupełnie inaczej niż wtedy, o nauczycielach,
którym moim nieokrzesaniem mogłem sprawić ból (a którzy
potrafili w tych trudnych dla nich momentach zachować wielką ludzką
klasę) może jeszcze kiedyś napiszę…
Na razie chciałem
przytoczyć ten przykład jako moje „Dziękuję” dla ówczesnych
nauczycieli i szkoły, która potrafiła podejmować decyzje
zindywidualizowane, a nie będące emanacją jakiegoś bezdusznego
systemu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz