poniedziałek, 3 lutego 2020

Przyjaciołom pianistom. Ciąg dalszy sporów.


Przyznam się, że do napisania tego posta (dawniej się to nazywało felietonem) zainspirowały mnie facebookowe wpisy pana Konrada Skolarskiego. Choć z wieloma tezami się nie zgodziłem, to jednak ogromnie ważne wydało mi się zwrócenie uwagi, na różnice wymagań i presji wywieranej na ucznia w wypadku różnych instrumentów. W wielu wypadkach młodzi pianiści podlegają obciążeniu o znacznie bardziej „sportowym” charakterze niż adepci wielu innych instrumentów.
Dla wielu też, ów sportowy aspekt fortepianu, stanowi nieco zbędny balast. Fortepianu uczą się dlatego, że jest to instrument akordowy, pozwalający na objęcie skomplikowanych struktur muzycznych, otwierający drogę np. do dyrygentury, kompozycji, teorii muzyki … a czasem fortepianu jazzowego, fortepianu historycznego, kameralistyki, klawesynu, organów.

Mam wrażenie, że bardzo krytyczne opinie pana Skolarskiego dotyczące nauczycieli (chyba właśnie fortepianu) mogą mieć źródło w osobistych doświadczeniach, może nawet podobnych do tych, o których Państwu zaraz napiszę. Moja pierwsza nauczycielka fortepianu („dziecięciem będąc … siedem wiosen mi było…) autorytatywnie stwierdziła: „On nigdy grał nie będzie” (SMILE). Potem z kolei, zetknąłem się również z narzekaniami 60-letniej nauczycielki na 8- czy 9-letniego chłopca: „To jest dzieciuch”. Myślę, że – obecna wśród niektórych nauczycieli/ek fortepianu egzaltacja i oczekiwanie, że dziecko na samym początku drogi będzie wykazywało się wrażliwością do grania muzyki „wysokiej”, śmiertelnie poważnej, a przede wszystkim Chopina na sposób akademicko-rzewny, zawsze bardzo mi przeszkadzała. Myślę, że takie podejście – na szczeście coraz rzadsze – potrafi naprawdę zamknąć drogę do fortepianu. Mnie zniechęciło i dopiero atmosfera panująca w klasie organów (ale może ja wtedy nie dojrzałem jeszcze do fortepianu, może to była ta klasa, ten moment…) otwarła mi ponownie drzwi do świata muzyki. A fortepian „zaakceptowałem” ponownie po wielu latach.
Warto jednak uzmysłowić sobie pewien istotny fakt. Duża część repertuaru granego dziś przez młodych pianistów to utwory napisane na zupełnie inne instrumenty; przyjaźniejsze dla ręki niż koncertowy pokryty czarnym lakierem na wysoki połysk dwu i półmetrowy potwór! Zagranie lekkiego Mozarta, tanecznego bądź polifonicznego Bacha na czymś takim to naprawdę ciężka praca. Łatwiejsza kiedy zna się zamierzony przez kompozytora efekt brzmieniowy, wymagająca jednak umiejętności obejścia nieprzyjaznej i po prostu niedopasowanej do ręki dziecka mechaniki. Tu trzeba dobrego pedagoga … albo świadomego doboru przyjaznego instrumentu! (myślę, że zaczynanie przygody z fortepianem od lekkiego modelu w typie osiemnastowiecznych fortepianów naprawdę nie byłoby głupim pomysłem!)
W każdym razie, mnie osobiście pewien powrót do fortepianu (umiejętność zrozumienia o czym ten fortepian w ogóle jest) zajął kilka dziesiątek lat drogą okrężną przez klawikord i fortepian historyczny.
Moje pogodzenie się ze „światem pianistów” to również kontakt ze środowiskiem pianistycznym w charakterze konsultanta problemów wykonawczych muzyki XVIII wieku i przyjaźń z wybitnymi pianistami – pedagogami, którzy ukazali mi świat przyjaznego i mądrego uczenia; przede wszystkim Pawłem Skrzypkiem i Mariuszem Tytmanem.

Nie piszę tego wszystkiego jednak po to, aby rzucać oskarżenia. Trochę też przesadzam i przejaskrawiam moje przeżycia. Jednak, co fakt to fakt! Zdominowana przez konkursy kariera pianisty-sportowca nie jest dla wszystkich!
Fortepian zaś powinien być prowadzony pod kątem zróżnicowanych potrzeb; nie tylko przyszłych pianistów.
Może uzasadnione byłoby już na etapie szkół średnich pewne profilowanie specjalizacji: fortepian „wyścigowy” (oficjalna nazwa : profil solowo-wirtuozowski), fortepian z elementami improwizacji i kompozycji, fortepian z elementami muzyki jazzowej. Pewnie wielu nauczycieli dla własnych potrzeb dokonuje takiej weryfikacji potrzeb i indywidualizacji programów. Ciekawe gdyby jednak połączyć np. w wypadku fortepianu + kompozycji + improwizacji połączyć pracę 2-3 specjalistów bądź znaleźć multispecjalistę siedzącego okrakiem między wąskimi przypasowaniami.
Warunek: to musiałaby być praktyka wykluczająca szufladkowanie (Jesteś za słaby na konkursy, idziesz na specjalizację dla gorszych), a przechodzenie między profilami musiałoby być w miarę płynne (bo przecież ktoś może chcieć spróbować sił na konkursie bądź rozwinąć się technicznie, a może odwrotnie: odkryć w sobie ducha kompozytora i dojść do wniosku, że konkursy to zbyt duża dawka stresu).

Ciekawe co na to pianiści. Rzucam pomysł, może kiedyś gdzieś w jakiejś formie zakiełkuje.


1 komentarz:

Flauto dolce ukrainico pisze...


Bardzo dobry pomysł, rezonujący z moimi ideami i zresztą, praktyką pedagogiczną. :
:)

Dziękuję za Twoją szczerość!