W uzupełnieniu wpisu dotyczącego stanu profesorskiego dzisiaj o asystentach.
Muszę od razu zaznaczyć, że problem analizuję z punktu widzenia profesora uczelni muzycznej. Sytuacja zespołów badawczych w uczelniach o profilu naukowym może być zupełnie inna. Tej nie znam i nie podjąłbym się analizy.
Niemniej, powiedzmy to od razu. W muzyce jest tak, że albo jest się asystentem, albo artystą. Są oczywiście pewne sytuacje, w których pomoc i współpraca jest potrzebna (przychodzi mi tu na myśl funkcja dyrygenta-asystenta w operze). Jednak uczenie innych wymaga wzięcia odpowiedzialności za WŁASNE koncepcje, a nie krycie się za parawanem cudzych poglądów. Model awansu w polskich uczelniach muzycznych jest nie do przyjęcia. Ten model, przypomnijmy, polega na tym, że zaraz po studiach delikwent zostaje asystentem. Ma "realizować linię profesora" co oznacza siedzenie na lekcjach mistrza, robienie za niego lekcji (kiedy ów w koncertowych bawi wojażach), przytakiwanie, ewentualnie wkopywanie studentom, których "mistrzu" skazał na niebyt.
Funkcja asystenta nie zakłada samodzielności artystycznej. Wielu z asystentów podążając ścieżką jedynoprawdy zostaje potem równie karnymi doktorami-adiunktami, a potem ... profesorami. Tu już nie karnymi (chyba, że w stosunku do innej, nadrzędnej władzy...), a karności oczekującymi.
Na żadnym z etapów tej ścieżki priorytetem nie jest niezależność artystyczna.
Jestem przeciwnikiem funkcji asystenta jako takiej. Powinna być ona raczej wyjątkiem niż regułą.
W tej formie to najbardziej szkodliwy element polskiego szkolnictwa muzycznego wyższego stopnia.
PS Oczywiście chwała tym, którzy tę ułomną strukturę wypełniają treścią inną niż opisana powyżej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz