Wpadka profesora Rońdy powoduje, że media nieustannie odmieniają przez wszystkie przypadki słowo profesor. Ten wpis nie będzie dotyczył jednak tej konkretnej sytuacji; w kontekście bardzo mocnego obniżenia image'u profesorskiego tytułu chciałbym przyjrzeć się jednak skąd wynikają nieuzasadnione i zawyżone wobec profesorów oczekiwania.
W Polsce status profesora jest wyjątkowy - to jednocześnie trzeci szczebel kariery naukowej (doktorat, habilitacja, profesura) i oficjalny tytuł przyznawany przez Prezydenta. Zamieszanie wprowadza tu fakt, że stanowisko "profesor" jest niezależne od jednobrzmiącego tytułu. Stanowisko otrzymać można jeszcze przed otrzymaniem oficjalnego tytułu na okres 5 lat. Warunkiem jest tu posiadanie habilitacji. Takim profesorom nie przysługuje prawo umieszczania tytułu przed nazwiskiem, a jedynie możliwość dopisania stanowiska po nazwisku (np. w wypadku akademii muzycznych - Jan Kowalski, profesor AM). Zastanawiam się wciąż kto wymyśla takie głupoty...
W wielu krajach sytuacja jest prostsza - profesor to uczelniane stanowisko otrzymane w wyniku nominacji bądź konkursu.
Czy to jest gorsze? Wydaje się, że prostota jest tu właśnie atutem. Profesura nie jest tam otoczona nimbem niedostępnej świętości. Zakładamy, że profesor to też człowiek, a błędne decyzje się zdarzają. Decyzję nominacyjną musi podjąć jednak konkretna osoba, bądź wąskie grono osób i wziąć za nią odpowiedzialność.
Nie idealizuję tego systemu i nie nawołuję do natychmiastowego rozmontowywania polskiej praktyki. Nasza żmudna droga awansu obwarowana licznymi zabezpieczeniami w postaci coraz większych utrudnień formalnych (akurat w tym wypadku uproszczenie procedury habilitacyjnej jest chwalebnym wyjątkiem) nie skutkuje jednak podniesieniem poziomu środowiska profesorskiego. Skomplikowane procedury chętnie projektowane są przez tych członków gremiów akademickich, którzy mają je już za sobą. Przygotowanie wniosku o przeprowadzenie doktoratu/habilitacji zajmuje coraz więcej czasu (bynajmniej nie chodzi tu o badania, działalność artystyczną itp. - to wyłącznie wymagania formalne dotyczące przygotowania dokumentacji). Efekt jest łatwy do przewidzenia; faworyzuje to nie tyle naukowców (czy artystów) najzdolniejszych i najbardziej pracowitych, ale tych, których nie przeraża myśl wykonywania bezsensownej, biurokratycznej pracy. Zazwyczaj znienawidzonej przez jednostki kreatywne.
Czas na wnioski. Jak już napisałem nie sugerowałbym natychmiastowej zmiany ustawy i konstruowania naszego systemu na nowo. Atutem dobrych systemów jest ich stabilność i przewidywalność sprawdzona i wypróbowana w długim okresie czasu. Każda zmiana skutkuje kilkoma latami przystosowywania się środowiska do nowych warunków (odnośne regulacje prawne pisane są zazwyczaj w niejasny sposób - spieranie się różnych grup interesu i nacisku, co powoduje konieczność emitowania licznych dodatkowych rozporządzeń. Te zaś znajdują się już poza obszarem kontroli środowiska!).
Apeluję zatem o stabilność, umiar i zdrowy rozsądek. Prawo reguluje wyłącznie kwestie formalne. Poziom naukowy/artystyczny doktoratów, habilitacji, doktorantów i habilitantów będzie tym wyższy im więcej czasu poświęconego zostanie na sprawy istotne.
Jednocześnie uważam, że powinniśmy jako społeczeństwo zweryfikować nasze oczekiwania względem tytułu "profesor". Sam tytuł czy samo stanowisko o niczym jeszcze nie przesądza. Pojedyncze przypadki (jakkolwiek znaczące!) nic nie mówią nam o kondycji całego środowiska (czy stanu profesorskiego).
Piszę to, bo boję się, aby mocny medialnie upadek prof. Rońdy nie został wykorzystany jako pretekst dla miłośników ciągłego majstrowania przy prawie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz