O Bachu słów jeszcze
kilka i trochę o wszystkim – edytorstwie, doktoratorstwie i habilitacjach
Wpisy vladimira (pod postem „Bach na fortepianie”) wydają mi
się bardzo ciekawe i zasługujące z mojej strony na kilka osobnych esejów. Na
razie razem i krótko.
Oczywiście, wiemy, że kompozytorzy XVIII wieku nie mogli
liczyć na nieśmiertelność. Dopiero dzisiejsze czasy przyniosły niespotykane
przedtem zainteresowanie muzyką dawnych epok, jej przewartościowanie nie pod
kątem aktualności lecz „ponadczasowych” wartości i włączyły te dawne dzieła w
obieg codziennego życia koncertowego. Bach na pewno nie liczył na to, że
przetrwają wszystkie jego utwory. Wydaje się jednak, że cykle o najwyższym
stopniu abstrakcji takie jak „Kunst der Fuge”, „Musikalisches Opfer” czy w
pewnym stopniu „Wohltemperiertes Klavier” to pisane nutami traktaty kompozycji.
One to planowane były właśnie jako swojego rodzaju testament muzyczny. Bach
doskonale wiedział, że jedynie takie utwory mają szansę przetrwać (w podobny
sposób jak przetrwało choćby dzieło Palestriny jako symbolu pewnej epoki i
pewnego stylu). Prawdopodobnie musiał
również ciągle udowodniać, że jest nie tylko grajkiem – wirtuozem,
improwizatorem, ale kompozytorem właśnie. Paradoksalnie, właśnie jego
kompozycje o znacznie większym stopniu skomplikowania i zakomponowania materii
dźwiękowej w stosunku choćby do modnego Telemanna (z całym szacunkiem i
podziwem dla weny i geniuszu Telemanna) nie zyskiwały tak szerokiego
uznania. To nie jest muzyka
„koncertowa”, jej wartość użytkowa jest ograniczona. Innym ciekawym świadectwem
jest publikacja sześciu klawesynowych Partit i zabiegi o jak najszersze
rozpowszechnienie tego „opus 1”. Również w tym wypadku Bach bardzo przekracza
wszelkie konwencje pisania suit klawesynowych.
Mam nadzieję, że mój wpis dotyczący wydania „Inwencji i
sinfonii” nie zostanie poczytany jako krytyka osoby Jana Ekiera. Nie mylą się
tylko ci, którzy nic nie robią. Wydanie pochodzi po prostu z innych czasów i
jest już, w świetle naszej dzisiejszej, ogólnie dostępnej wiedzy, nieaktualne.
Siłą rzeczy – wydania pedagogiczne, dydaktyczne szybko tracą aktualność...Problemem
jest dla mnie niedostrzeganie problemu przez PWM i ciągłe powielanie tego typu
wydań (w dziedzinie muzyki organowej mamy podobny problem!) przy braku starań o
pojawienie się wydań aktualnych. Mam wrażenie pewnej nieświadomości „oczekiwań
rynkowych” ze strony naszego narodowego wydawcy muzycznego. Problemem jest tu
pewnie również brak środków ; wydaje się jednak, że u podłoża zjawiska jest
brak świadomości. W Polsce istnieje przepaść między teoretykami i muzykologami
pozbawionymi świadomości praktycznych konsekwencji działań edytorskich z jednej
strony i muzykami nie dysponującymi bazą teoretyczno-naukową niezbędna do
podjęcia się zadań edytorskich z drugiej. Ten rozdźwięk między teorią i
praktyką jest zresztą ważną bolączką polskiego szkolnictwa muzycznego
WSZYSTKICH szczebli. Innymi słowy: praktyka muzyczna nie chroni naszych
naukowców przed opowiadaniem bzdur łatwych do rozszyfrowania przez każdego grającego,
a z kolei, muzycy-praktycy gnani do pisania doktoratów, habilitacji o naukowym
polorze nie sięgają wyżej po rzeczywiście twórcze połączenie artystycznej
kreacji z rzetelnym warsztatem naukowym. Przecież zamiast pisywać pseudonaukowe
...(określenie usunięte przez autocenzurę) pod tytułem „Partia fletu w muzyce kameralnej
na przykładzie 2 sonat fletowych” (instrument
dobrany przeze mnie losowo!, konstrukcja tematu niestety typowa) muzycy (a
przynajmniej ci obdarzeni trochę bardziej analitycznym spojrzeniem) mogliby
właśnie w ramach tychże publikacji odkrywać nową, nieznaną literaturę bądź
dokonywać pedagogicznych opracowań z pożytkiem dla polskiego życia muzycznego i
bez powiększania zwałów pseudonaukowej makulatury.
No, ale w polemicznym ferworze zapędziłem się w zupełnie
inne rejony odchodząc od wyjściowego tematu...
Jeszcze jeden bardzo inspirujący wątek we wpisie vladimira
to ten dotyczący uczuć i emocji. Oczywiście – tak cudowne „analizy
psychologiczne” jak „Don Giovanni” duetu Da Ponte-Mozart czy opis Charlesa
Burneya tego, jak CPE Bach zatracał się w improwizowaniu na klawikordzie
(muzyka tego ostatniego kompozytora to zresztą właśnie cudowny przykład
emanacji najrozmaitszych stanów psychologicznych w muzyce; czasem kilka różnych
stanów w jednym takcie!) świadczą o niespotykanym wcześniej bezpośrednim
eksponowaniu emocji i apelowaniu do emocji przez kompozytorów. Z drugiej
strony, muzyka romantyzmu przez nas bezkrytycznie przyjmowana jako naturalnie
emocjonalna jest również skrajnie techniczna (to właśnie romantycy
„spetryfikowali” i pedantycznie zachowywali formę allegra sonatowego!). Dla
mnie fascynujący jest również „przepływ” emocji u Haydna – geniusza muzycznej
czystej formy tkającego jednak swoje intelektualne konstrukcje z wysoce
emocjonalnego pod względem motywicznym i harmonicznym materiału. Ale jak tu
zinterpretować taką emocjonalność słowami? Tu nie mamy operowych odniesień i
konwencjonalnych postaci-charakterów jak u Mozarta... Ta muzyka wymyka się
słowom. Temat emocji w muzyce wcześniejszej i świadomego ich odmalowywania
przez wczesnych twórców wart jest chyba szczegółowego zbadania (a może coś na
ten temat jest?).
Ja wierzę w to, że choć uczucia w muzyce XVII i XVIII wieku
ubrane są w kostium alegorii lub wyrażane językiem afektów to są mimo wszystko
prawdziwymi uczuciami. No, spróbujmy zmusić jakiegoś jazzmana do opowiedzenia o
uczuciach i wyszczególnienia jakie gdzie uczucia miał ... Chyba trudne ... A
przecież nikt nie zarzuci muzyce jazzowej braku emocjonalności ...
Dziękuję za inspirujący wpis a wszystkich odwiedzających
mojego bloga zachęcam do przeczytania refleksji vladimira.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz