Opera to dzieło kompletne, totalne ... Muzyka, tekst, scenografia, reżyseria, ruch, kostiumy, światła ... a może i zapach desek sceny, meandry teatralnych korytarzy ... kto wie ?
Zazwyczaj - na większości oper czuję się szczęśliwy i zaciekawiony kilkoma z wyżej wymienionych elementów. Ale kiedy zagrają wszystkie - po prostu można tylko rozdziawić paszczę i dać się ponieść. I - koniecznie! - przeżyć katharsis. Zrozumieć, że każda inna sztuka jest sztuką względem opery podrzedną (to nie znaczy gorszą i mniej potrzebną, ale podrzedną właśnie)
Taki jest właśnie nowy, warszawski Lohengrin. Oszczędna, mądra, wysmakowana scenografia, precyzyjny ruch sceniczny - podobnie precyzyjny jak gesty prowadzącego całość - Stefana Soltesza. Nieprawdopodobnie dobrze grająca orkiestra, fantastycznie strojąca (również w podniebnych regionach gry smyczkowej). Brzmiąca po prostu przepięknie. O solistach pewnie napiszą inni ... mnie zachwyciła najbardziej Anna Lubańska.
Nie chcę i nie myślę recenzować. Bo nie jestem krytykiem, a piszącym muzykiem, który przeżył coś pięknego. To po prostu trzeba zobaczyć. Tam trzeba pójść. Takiego przedstawienia w Polsce jeszcze nie widziałem i pewnie długo nie zobaczę. Powiew wielkiego świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz