czwartek, 20 czerwca 2013

Prawo czy prawo do decyzji

Dzisiaj znalazłem w necie opinię o tym, że oto dzięki ustawie śmieciowej utoniemy sobie w śmieciach.
Dzisiaj prowadziłem też w mojej uczelni egzaminy wstępne. Moją uwagę zwróciła w różnych dokumentach kuriozalna niekiedy ilość odniesień do konkretnych paragrafów. Zupełnie mi nieznanych, ale niewątpliwie chroniących mnie i moją instytucję. Chodzi o bezpieczeństwo przed ewentualnymi pozwami; w naszej prawnej rzeczywistości każda luka prawna może zostać przecież wykorzystana przez tych przedsiębiorczych geniuszy, którzy w prawnym bełkocie znajdą możliwość osiągnięcia własnego celu. Tak się dzieje, to nie jest wydumane niebezpieczeństwo.
Jednak budując taką tarczę budujemy również świat prawnego absurdu. Pamiętam jeszcze moje czasy studiów w niedemokratycznej i opresyjnej komunie. Tam problemy (przyznaję, nie wszystkie) rozstrzygało słowo dziekana, lub rektora; oczekiwano od tych ludzi podejmowania decyzji i brania za nie odpowiedzialności. Mówię to nie jako sympatyk "komuny" i tamtego porządku. Czasem oficjele tamtych czasów podejmowali decyzje  szkodliwe, może nawet wstrętne, "po linii partyjnej", czasem (często?, czyż ktokolwiek może podjąć się tu statystyki?)  jednak przeciwstawiali się prądowi. Bądź po prostu dawali wyraz jakimś uczuciom, porywowi serca, sumienia... Czasem po prostu decyzja umożliwiała życzliwe załagodzenie jakiegoś konfliktu, czy problemu. Taka decyzja była pewnie czasem pewnym nadużyciem, czy obejściem prawa. Dziwi mnie więc to, że współczesna Polska i wielu znanych mi ludzi nie ceni tych, którzy potrafią podejmować decyzje i brać za nie odpowiedzialność. A już okazanie życzliwości - to dopiero mięczactwo i słabeuszostwo, a nawet więcej - wręcz jakieś zagrożenie dla porządku! (który przecież być musi). Na kierowniczych stanowiskach coraz bardziej cenimy tych, którzy mają "wiedzę prawną" pozwalającą im ukryć się za zasłoną dymną prawa i pseudoprawa. Tych, którzy tłumaczą się "Oczywiście,  z ludzkiego punktu widzenia ta racja jest oczywista. Ale ja tu naprawdę nie mogę pomóc... cóż, takie jest prawo".

Muszę powiedzieć, że w tym potwornym świecie młodej polskiej demokracji, w którym szpitale zajmują się nie leczeniem, a prawnymi motywacjami niemożności przyjęcia pacjenta, a od profesora wyższej uczelni oczekuję się już nie wiedzy, ale znajomości przepisów i pokory wobec ustaw to coś mi nie gra. Właściwie, to od pewnego czasu wszystko mi nie gra.
Ignorantia iuris nocet. Ale jeśli tego bełkotu prawnego jest tyle, że musimy wybierać - znajomość prawa czy kompetencja we własnej dziedzinie - to naprawdę zatraciliśmy stosowną miarę.

Często śmiejemy się z Niemców, że tacy zasadniczy w kwestiach prawa. Bez fantazji zupełnie ...No, nieludzcy... Nie to co my. Serce, miłość bliźniego, współczucie, cierpienie, Matki Polki, Dzieci...
Ale niech no taka Matka Polka, tak serdeczna wobec innych Matek Polek - koleżanek (z którymi serdecznie popija kawkę i rozmawia o Dzieciach) zasiądzie sobie na przykład na Izbie Przyjęć(sorki, obecnie się to chyba nazywa SOR)  i niech no jakiś nieuprawniony chory z niewłaściwą jednostką chorobową bedzie usiłował obejść prawo i dostać się do szpitala!

Nie jest to felieton o Polakach i Niemcach. Muszę jednak powiedzieć, że na niemieckich ulicach obserwuję jakby więcej takiej małej życzliwości na codzień. I jakby mniej niepotrzebnego i głupiego prawa.
Ale to przecież nic odkrywczego ...Wszyscy to doskonale wiemy.
A kiedy mamy możliwość to chętnie tam pojedziemy bo to i żyje się lepiej, i pracuje jakoś też lepiej.

Wiemy. I nic. Kiedy tylko dorwiemy się do władzy sami rozpoczynamy emitowanie kolejnych wskazówek dla innych pt. "Jak żyć aby MI nie przeszkadzać".


Brak komentarzy: