sobota, 29 grudnia 2012

Wojenka na katowickim dworcu


Dworzec w Katowicach jest miejscem niecodziennych zdarzeń.
Dzisiaj na przykład przeżyłem sytuację następującą.

Pociąg InterRegio Przewozów Regionalnych nie został wyświetlony na żadnym z nowo zainstalowanych wyświetlaczy (choć wszelkie inne pociągi tam były...) Zapytałem się w kasie; kasjer udał się w poszukiwaniu informacji w nieznanym kierunku. Po powrocie powiedział, że pociąg pojedzie. Było już za trzy ósma... Powolnym ruchem odliczył resztę, a następnie drobne monety rozłożył na całej szerokości okienka. Wydłubawszy moneta po monecie paznokciami ruszyłem z kopyta.

Zziajany wpadłem na peron trzeci. Stoi pociąg, a wyświetlacz pokazuje : „Proszę słuchać zapowiedzi”. Tyle, że zapowiedzi ani słychu! Ludzie wsiadają do pociągu; pytani czy to pociąg do Warszawy odpowiadają z uśmiechem, że chyba tak. Nikt nie jest jednak pewny. Nigdzie nie ma na ten temat jednoznacznej informacji.

Potem okazało się, że i tak miałem szczęście. W innych kasach uzyskanie informacji o tym, że taki pociąg „fizycznie istnieje” trwało 20 minut.
Ostatecznie pociąg wyjechał z Katowic z 45 minutowym opóźnieniem. Czekaliśmy podobno na... maszynistę.

Ale jeszcze pół godziny po planowym odjeździe pasażerowie nie byli pewni czy siedzą we właściwym pociągu i dopytywali się o to przechodzącej konduktorki.
Muszę jednak przyznać, że to InterRegio (w którym właśnie siedzę) prezentuje się zupełnie nieźle. Za cenę trzykrotnie niższą niż w IC mam nawet gniazdko do komputera. Lubię Przewozy Regionalne, bo ta znienawidzona przez decydentów, regularnie pozbawiana możliwości działania, taboru itp. firma ma czasem przebłyski tego, co zupełnie zatraciło się PKP IC – troski o klienta.

Moje zaciekawienie budzi jednak następujący fakt. Wyświetlacze działają, niewyświetlany jest tylko ten właśnie konkretny pociąg. I to właśnie Przewozów Regionalnych, które jak wiadomo stały się w Katowicach obiektem niezbyt udanej operacji wojennej.

To oznacza, że na nowo (za ciężkie pieniądze zbudowanym) dworcu ktoś prowadzi sobie jakąś własną prywatną wojenkę używając pasażerów jako zakładników. Zadziwiające, że w kraju aspirującym czasem do duchowego przewodnictwa w Europie taka sytuacja jest do pomyślenia.

Stan kolei jest miernikiem poziomu cywilizacyjnego danego kraju. W Polsce, niestety, przyjęło się postrzegać kolej jako przedsiębiorstwo, a nie instytucję użyteczności publicznej i podstawowy wyznacznik stanu infrastruktury. Politycy wszelkiej maści jeżdżą raczej samochodami, a ich znajomość pociągów ogranicza się do wiersza Tuwima. Wielu moich znajomych również przeciera oczy ze zdumienia słysząc w moich ustach słowo „pociąg”. Udało się zniszczyć zwyczaj i kulturę używania kolei; wsiadania w pociąg.
Zainwestowano góry euro w remont dworców i linii kolejowych. Jednocześnie nie pomyślano o tym, że ich celem nie jest tylko sprawne wydanie jak największej ilości pieniędzy unijnych. Zapomniano, że te remonty mają czemuś i komuś służyć. Poczyniono wielki, epokowy krok w dziele odzwyczajania ludzi od jeżdżenia koleją (trzeba być niespełna rozumu aby teraz wsiadać np. do pociągu z Katowic do Krakowa – dzięki prowadzonym na kolei remontom rozwinęła się niezawodna i znacznie lepiej funkcjonująca sieć połączeń autobusowych).
Stąd idące z góry przyzwolenie na to, czego byłem w Katowicach świadkiem.

Rozumiem również , że autor tego, co eufemistycznie określę jako zamieszanie w Katowicach (a co jest po prostu zwykłym kryminałem) pozostanie bezkarny.
Z czystej ciekawości chętnie dowiedziałbym się jednak co tak naprawdę zdarzyło się na nowiutkim dworcu w Katowicach. I kto komu chciał dokopać.

 

 

niedziela, 9 grudnia 2012

O organach wirtualnych i technologii słów kilka jeszcze


Nasze spotkanie wywołało pewne poruszenie w organowym światku.
Wiele dyskusji, reakcji ...

Stąd wydaje mi się, że sprawa zasługuje na jeszcze jeden wpis. Dotyczący strategii ochrony dawnych wartości. Czytaj : dawnych organów.  I naszej reakcji na nowe technologie.

Chyba nikt nie wątpi, że sprawa rekonstrukcji historycznych instrumentów leży mi jak najbardziej na sercu.  Sądzę, że mój poprzedni wpis jest jednoznaczny.
Uważam jednak, że podejście polegające na negowaniu istnienia innych technologii bądź zabranianiu kontaktów jest po prostu nieskuteczne. Chyba wręcz śmieszne. Nie sprawdziło się w wypadku żadnego innego instrumentu (no, klawesyn się jeszcze nieźle broni; dźwięk bardzo nieprzewidywalny...).
Co zatem nam wolno? Możemy tworzyć warunki dla tego, aby te technologie służyły sprawie organów. Definiować sytuacje, w których inwestor ma obowiązek zastosowania dawnej technologii. Nie da się jednak zadekretować zaprzestania badań i rozwoju instrumentarium.

O historyczne organy, ich rekonstruowanie, restytucję, ochronę walczmy zatem mądrze i skutecznie.

A poniżej ciekawostka - nasz klawesyn z podwieszoną klawiaturą pedałową. Może być wykorzystywany również jako kontuar wirtualnych organów.



Zdjęcia towarzyszące temu wpisowi tym razem mojego autorstwa.

Petra Matějova w Katowicach


Czasem wystarczy jeden akord, czy kilka zagranych po sobie dźwięków, aby przekonać się o klasie muzyka.
Tak jest właśnie w wypadku Petry Matějovej, która właśnie prowadzi kurs interpretacji na historycznym fortepianie w katowickiej Akademii Muzycznej. Kilka zagranych przez nią sekwencji (kiedy starała się zilustrować konkretne problemy wykonawcze) było na wagę złota.

Dzisiaj wysłuchaliśmy również wykładu, który bardzo dobrze odpowiadał mojemu ideałowi wykładu (pracy magisterskiej, doktorskiej...):  Virtuosity and question of tempo in the early 19th century. Wykładu, który nie był bełkotem o wszystkim i niczym. Wychodząc od konkretnego przykładu cyklu rapsodii Jana Hugo Vořiška Petra przekazała nam ogrom wiedzy na temat kryteriów doboru właściwego tempa w muzyce wczesnego romantyzmu. Tak naprawdę jednak zmusiła nas do nowego spojrzenia na kwestię doboru tempa w muzyce każdej epoki.
Mamy zatem okazję z pracy z osobą wielkiego formatu - kompetentną; o niezwykłej wiedzy, umiejętnościach i wrażliwości.
Zachęcam do zaglądania na kurs. Nie tylko klawesynistów. Nie tylko pianistów.
Ogromne podziękowania dla Katarzyny Drogosz, która kurs organizuje.

 A tak na marginesie... Gorzka raczej uwaga. Od kilku lat organizuję, współorganizuję i pomagam w organizacji tego typu wydarzeń. Zauważam dziwną prawidłowość, że studenci skrzętnie pomijają właśnie te kursy, które z punktu widzenia ich grania, ich potrzeb, ich problemów przyniosłyby najwięcej korzyści. Jeśli tylko spotkanie dotyczy nominalnie innego instrumentu niż ten przypisany do ich wąskiej specjalności. Klawesynista pominie zatem kurs z wybitnym pianistą; a pianista chętniej zostanie wtłukiwać gamy w domowym zaciszu niż narazi się na ryzyko weryfikacji utartych poglądów.  Organista uważa własny instrument za odmienny od wszystkich innych. Jeśli tylko nie stworzy się planu i nie każe (co za słowo w wolnej podobno umysłowo przestrzeni uczelni, akademii, uniwersytetu) się stawić na konkretną godzinę. Smutne to. Prawdopodobnie wzbogaciła się oferta zajęć, ale ta nieumiejętność studiowania, nieumiejętność wyboru z szerokiej oferty rzeczy potrzebnych jest co najmniej zatrważająca.

Zatem sława tym, którzy byli i widzieli. Oni zwyciężą.
A na osłodę jeszcze  garść spontanicznie wykonanych zdjęć w ciemnej dość Auli im. Szabelskiego.
 



 

 

sobota, 8 grudnia 2012

Mark Caudle i jego consort

Mark to jedna z najpiękniejszych postaci ruchu muzyki dawnej w Polsce. Jest z nami już od ponad dwudziestu lat; ja po raz pierwszy zetknąłem się z nim jako student z zapartym tchem śledzący kurs i koncert zespołu "The Parley of Instruments" Petera Holmana w Łodzi. W jaki sposób "spiknięto" nas potem; już nie pamiętam... W międzyczasie Mark osobiście związał się z Łodzią. A potem często (choć zdecydowanie zbyt rzadko grywaliśmy razem), czasem w duecie.
Już wiele lat temu próbowałem ściągnąć Marka do Katowic. Ale fakt, że ktoś tak wybitny, jeden z pionierów muzyki dawnej jest na miejscu, do wzięcia robił w tamtych czasach wrażenie tylko na mnie. No, może jeszcze na ludziach, którzy wtedy mieli do gadania jeszcze mniej niż ja. Udało mi się dopiero trzy lata temu. Mark na bardzo skromnych warunkach współpracuje z naszą Katedrą Klawesynu i Historycznych Praktyk Wykonawczych. Jest uwielbiany przez studentów, cicho i dyskretnie robi swoje nigdy nie użalając się na coraz gorsze kolejowe połączenia między Łodzią a Katowicami.
Mark posiada fantastyczny dystans i klasę. Nigdy nie słyszałem, aby kogokolwiek wprost krytykował. Przy czym nigdy nie jest to ukrywanie prawdy, czy koniunkturalne milczenie. To po prostu klasa wyrażająca się w skromności i dyskrecji. Mark nie tylko gra (wiola da gamba, wiolonczela); jest również lutnikiem budującym własne instrumenty i doradzającym innym. Ale jest to ktoś, kto własnej wielkości nie okazuje na zewnątrz.
Uważam, że  to nasze niewyobrażalne szczęście , że ktoś tego formatu jest między nami.

I oto w Katowicach - na koncercie 7 grudnia nowe markowe dziecko: sześciu wiolistów zjednoczonych w Newtown Consort (ze wsparciem sopranistki Dagmary Świtacz). Cicha, szlachetna, klimatyczna muzyka.  Bardzo chciałbym, aby ta unikalna w polskich warunkach inicjatywa stworzenia stałego i regularnie grającego consortu przetrwała.



Tego właśnie Markowi życzę. A przy okazji chciałbym mu za to wszystko, co dla nas zrobił i wciąż robi z całego serca podziękować. 


Uchem maskulisty

Scena w metrze.
Żona do męża :

Ludzie wchodzą i wychodzą, a ty tu stoisz jak baran. Ja, Bogu dzięki, nie jestem aż tak nienormalna jak ty.

Dlatego właśnie czasem bywam maskulistą.

piątek, 7 grudnia 2012

Płock. Klawesynista w świecie pianistów

Remanent przeżyć sprzed tygodnia. Dużo się dzieje...
I dużo w tym moim życiu niespodzianek. I to nie takich pojedynczych, izolowanych zaskakujących wydarzeń, a „systemowych” zwrotów akcji. Wydawało się, że film podąża w jakąś stronę, a potem nagle wszystko na abarot.

Ku mojemu zdumieniu w ostatnich latach dużą część mojej aktywności stanowiły zajęcia dla i z pianistami. Zdecydowanie częstsze są te spotkania niż warsztaty dla klawesynistów, organistów, czy cała ta działalność w kręgu tzw. „muzyki dawnej”. Jeśli chcecie zrozumieć dlaczego aż tak bardzo mnie to dziwi to na początek zdradzę mały, choć pikantny szczegół ze szczenięcych moich lat.
Warszawa. Wczesne lata osiemdziesiąte. Audycja szkolna w szkole na Krasińskiego. Gram na fortepianie; chyba recital. Wśród słuchaczy Marietta Kruzel - moja nauczycielka organów. Po koncercie „Gratuluję. Wolę jednak jak grasz na organach”. Uuuups…

A teraz … Znowu grywam na fortepianie (i to nie tylko historycznych jego odmianach); uczę, doradzam, obserwuję... Dotąd nie zdarzyło mi się jeszcze w tej dziedzinie osądzać.
I oto stało się. Tydzień temu : Konkurs Pianistyczny im. Haliny Czerny-Stefańskiej i Ludwika Stefańskiego w Płocku. Dla większości kolegów-jurorów-pianistów na pewno jedno z wielu doświadczeń tego typu. Rutynowe (w dobrym znaczeniu tego słowa). Dla mnie pierwsze; kto wie, może ostatnie ? W dodatku ta świadomość, że przewrotną ideą organizatorów (no dobrze, tym razem będzie z nazwiskami – Mariusza Tytmana) jest właśnie zaproszenie kogoś innego. Różniącego się. Kogoś kto ma mieć z zasady inne zdanie. Cóż, to akurat chyba nie do końca się udało…
Ale pomysł ciekawy i za ten pomysł dziękuję.
Nie będzie tu opisu konkursu, gry uczestników. Wielu z nich mnie zachwyciło; zadziwiło talentem, wrażliwością. To fantastyczne, że można tak grać. Ale nie o tym tutaj... 

Co mi to dało jako klawesyniście? Klawesyn i fortepian są jak dwaj bracia. Przez pewien czas oba instrumenty koegzystowały. Nie ma dwóch odmiennych technik gry na fortepianie i klawesynie; klawesynista rzucający ręką każdy akord i wpychający ręką każdą mocną część taktu (a to przywara nader częsta, co moim studentom chętnie powtarzam) jest kiepskim klawesynistą. Sprawdzian – usiądź i zagraj to samo na fortepianie J... Jeśli nie kontrolujesz, bracie, dynamiki to znaczy, że twoja klawesynowa emisja dźwięku nie jest ok.
Oczywiście muzyka XVIII wieku nie wymaga opanowania wszystkich elementów właściwych XIX-wiecznej pianistyce. Ale grają te same mięśnie, po tak samo (zazwyczaj) ułożonych klawiszach.
Są przynajmniej dwa typy klawesynistów. Ci, którzy uważają, że fortepian jest dla klawesynisty zbędny i inni, którzy z zapałem wspomagają klawiszową technikę elementami gry na fortepianie. Tak jest w moim wypadku. Uważam wręcz, że solowe, koncertowe granie na klawesynie to niejako część nowej, pianistycznej tradycji (albo właśnie tej starej, wspólnej tradycji klawiszowej). Stąd klawesynista pełnymi garściami powinien czerpać z pianistycznych doświadczeń.

A czego pianista może nauczyć się od klawesynisty? Podobno fantazji, swobody, retoryki, recytatywności ...pewnego uwrażliwienia na styl. Realizacji continuo...Słuchania naturalnego rezonansu instrumentu.

Mariusz Tytman to postać nietuzinkowa. Już w momencie wejścia do jego klasy w szkole muzycznej w Płocku widać, że to szczególne miejsce. Fortepian, uczenie fortepianu, ale również orientowanie się w tym całym świecie skomplikowanych zależności; różnych często odmiennych poglądów to jego pasja i misja.

Dlatego dziękuję za to doświadczenie bycia w Płocku. 

 

 

Wirtualne organy


Moja katowicka klasa klawesynu bywa czasem sceną niecodziennych wydarzeń. Często dalekich od kręgu wąsko rozumianej muzyki dawnej. Przyznam się, że wręcz lubię takie sytuacje prowokować uważając, że wyższa uczelnia artystyczna powinna być miejscem żywym i twórczym, a nie wygodną przystanią dla pozbawionych szerszego spojrzenia muzycznych urzędników w krawatach i garniturkach.

W prowadzonych przez nas działaniach badawczych korzystamy z komputerowego programu „Hauptwerk” zapewniającego możliwość dostępu do bardzo zmyślnie spróbkowanych brzmień realnie istniejących organów. Brzmień i, jak się okazało, pewnych parametrów działania, bardzo w realnych warunkach zmiennych. W celu lepszego poznania możliwości systemu zaprosiliśmy do nas pana Ziemowita Brodzikowskiego – przedstawiciela firmy Magnus zajmującego się kompleksową obsługą związanych z programem systemów. Poznaliśmy założenia „ideowe” projektu;  dowiedzieliśmy się, że próbkowanie nie ogranicza się do zdjęcia brzmienia wyizolowanych piszczałek; a zakłada raczej stworzenie emulacji konkretnego instrumentu odtwarzającej jego działanie w konkretnych warunkach. Jest to zatem  instalowanie kompletnych systemów opartych na programie Hauptwerk i „samplesetach” historycznych organów i klawesynów. Ciekawym zagadnieniem jest również poźniejsza ekstensja programu o klawiatury, systemy nagłośnieniowe...

Procedura budzi w środowisku organowym ogromne emocje. Związane jest to przede wszystkim z bardzo dobrą jakością dźwiękową tak uzyskanych instrumentów (znacznie przekraczającą jakość cyfrowych instrumentów elektronicznych poprzedniej generacji) i obawą, że tak stworzone organizmy brzmieniowe stanowić będą konkurencję dla tradycyjnych organów piszczałkowych.

Obawy są oczywiście w dużym stopniu uzasadnione. Problem leży jednak, moim zdaniem, przede wszystkim w braku świadomości estetycznej potencjalnych klientów. Trudno robić zarzut firmie oferującej produkt dobrej jakości. Badania dotyczące tworzenia takich wirtualnych instrumentów są niezwykle interesujące z punktu widzenia akustyki, rozszerzają poza tym również naszą wiedzę na temat funkcjonowania tradycyjnych instrumentów. Projekt prowadzi również do tworzenia kompletnych odwzorowań piszczałkowych instrumentów, które przecież wieczne nie są. Zatem jest to również jeden ze sposobów dbania o to dziedzictwo. Fantastyczne są możliwości edukacyjne; możliwość np. spróbowania utworu Francka z oryginalną registracją (dotykowy ekran wyświetla oryginalny układ kontuaru) możliwą na organach Cavaille-Colla. Dla szkoły dysponującej kilkugłosowym neo- i pseudobarokowym piszczkiem (a taka jest częstokroć sytuacja w Polsce) może to być wartość nie do przecenienia.
Warto jednak zauważyć, że tak budowane instrumenty są w pewnym (wcale nie negatywnym sensie) wtórne. Nie ma organów wirtualnych bez rzeczywiście istniejącego pierwowzoru.

Zagrożenie jest jednak następujące. Im mniej sprzedawanych tradycyjnych instrumentów tym bardziej spadać będzie poziom tradycyjnego organmistrzowskiego rzemiosła. A ponieważ w Polsce poziom ten nie jest aż tak wysoki; dobry produkt organopodobny wyprze średniej jakości "prawdziwy" instrument. To może oznaczać dla organmistrzów brak motywacji do doskonalenia się i poprawiania jakości. Warto zauważyć, że już teraz Polska zalewana jest przez niskiej klasy piszczałkowe instrumenty zdemontowane w Niemczech (choć zdarzają się tu perełki i bardzo świadome przeniesienia). Organmistrzostwo leży u nas na łopatkach. Problem polega również na tym, że dla wielu rządców kościoła już teraz organy to nie organy piszczałkowe, a cokolwiek co ma kontuar i daje ciągły dźwięk... 
Wracamy zatem do zaprezentowanej przeze mnie na początku tezy. Historyczny kościół zasługuje na historyczne, bądź przynajmniej tradycyjnie zbudowane organy. To kwestia kultury, świadomości ... również świadomości tego, że zabytkowy budynek kościelny ze wszystkim co w nim się nie jest prywatnym folwarkiem, a dobrem wspólnej spuścizny.

Trudno walczyć z rozwojem technologii; szczególnie w wypadku, kiedy mamy dop czynienia z technologią wydajną i skuteczną. Musimy jednak mieć rozeznanie gdzie można zastosować nową technologię, a w jakim wypadku jej użycie jest drogą na skróty lub zwykłym barbarzyństwem. Organy wirtualne to organy domowe, edukacyjne, możliwe do zastosowania w nowoczesnych, nowobudowanych kościołach lub w sytuacjach wymagających mobilności instrumentu. Nie zastąpią jednak piszczałkowego instrumentu w zabytkowym wnętrzu. Mało tego; deprecjacja sztuki organmistrzowskiej spowoduje wyschnięcie estetycznego źródła, którym organy wirtualne się żywią.

W jakimś sensie jest to analogiczne do bardzo negatywnie ocenianego przeze mnie rozwoju sztuki fortenpianmistrzowskiej, który doprowadził do sytuacji, w której większość współcześnie budowanych instrumentów to instrumenty drogie dla klienta i możliwie wytanione dla producenta, a jedynie niewielka część z nich jest w stanie sprostać sensownym wymaganiom estetycznym.

Inna refleksja. Właściwie nawet  dygresja luźno związana z wczorajszą prezentacją . Z mojego doświadczenia wynika , że nader często zapamiętali wrogowie dawnych instrumentów są również zapamiętałymi wrogami tych najnowszych technologii. Czy to właśnie akademizm? Smile J

Oddając sprawiedliwość - nie tylko. Czasem, często jest to ofiarna ochrona dawnych wartości.
Mnie osobiście takie nowe możliwości jednak bardzo pociągają, choć sytuuję się wśród zwolenników bezkompromisowej ochrony dawnych instrumentów.
 



 

W każdym razie, jak zawsze w klasie klawesynu w Katowicach, było ciekawie! I tak trzymamy (trzymiemy)!

Zdjęcia wykonał Marek Pilch.

 

 

środa, 5 grudnia 2012

Idzie nowe w Katowicach

Podobnie jak wszyscy podróżujący do Katowic cieszę się niezmiernie z nowej szaty dworca kolejowego, który po latach totalnego zapuszczenia  ma wreszcie szansę stać się miejscem przyjaznym.
Warto przypomnieć, że przez ostatnie 20 lat dworzec NIGDY nie był sprzątany (raz jeden peron z okazji przyjazdu missek...)  i przez całe 20 lat nie udało się naprawić systemu wyświetlanej informacji. To budziobawy o to, czy zarządzający dworcem podołają wyzwaniu.
Niestety na razie wygląda, że moje wątpliwości mają podstawy :


Cóż, wandale ... Kiedy patrzę jednak na zdewastowane wagony, dworce to myślę sobie czasem, że w Polsce to własnie oni prawdziwymi właścicielami kolejowych urządzeń. Ma się wrażenie, że dla kolei jest to państwowe (czytaj: niczyje) mienie. 
Wina jest zatem nie po stronie wandali, bo ci przecież nie wiedzą co czynią ...

Komin do Boga

Mój organowy szlak zawiódł mnie tym razem do Połocka na Białorusi; miasta, które zawsze chciałem zwiedzić między innymi za sprawą osoby Symeona Połockiego – jednego z najznakomitszych poetów polskiego baroku uważanego jednocześnie za twórcę rosyjskiego wiersza sylabicznego; niejako nowożytnej poezji w tym języku. Symeon był wychowankiem  jezuickiego kolegium w Połocku, a potem prawosławnym mnichem, nauczycielem carskich dzieci w Moskwie i autorem projektu oświaty dla Rosji. Połockie muzeum (mieszczące się zresztą w dawnym jezuickim kolegium) przechowuje kopię manuskryptu wiersza, w którym tytuł jest napisany po polsku, a sam wiersz po rosyjsku (za to zapisany nietypowo - „latynką”). Myślę, że byłby to godny patron tego, co między wschodnimi i zachodnimi Słowianami dziać się powinno.

Miasteczko jest malowniczo położone w miejscu połączenia rzek Połoty i Dźwiny; zachowały się liczne zabytki (m.in. owo jezuickie kolegium, kościoły, cerkwie, dworki i urokliwe drewniane domki nad Dźwiną).
 

Jednym z najwspanialszych doznań jest zanurzenie się w ciszy XII-wiecznej cerkiewki klasztoru założonego przez św. Eufrozynę Połocką (kolejny symbol – święta tak katolickiego, jak prawosławnego obrządku...) . Mimo rusztowań i trwającej rekonstrukcji obiektu zwiedzający ma wrażenia oddychania powietrzem głębokiego średniowiecza; niesłychane wrażenie robi również malutka celka, w której Eufrozyna spędzała swoje pobożne życie.
Organistka – Ksenia Pogorelaja, dzięki której znalazłem się w tym cudownym miejscu powiedziała mi, że to właśnie tam czuje bezpośrednią, mistyczną łączność z Bogiem; najkrótszą drogę, komin.
Coś, czego Jej zdaniem brakuje w Soborze św. Sofii – miejscu organowych koncertów. To jedna z najstarszych świątyń prawosławnych (XI wiek); obecnie - muzeum i sala koncertowa.  Oryginalna budowla padła ofiarą wybuchu amunicji w 1710 roku; ale już w 1705 roku miejscowi bazylianie zostali zamordowani za sprawą  pijanego cara – Piotra I (podobno chcąc znieważyć unicką cerkiew zażądał wpuszczenia go za Carskie Wrota). W XVIII wieku świątynię odbudowano w stylu dojrzałego, majestatycznego włosko-wileńskiego baroku. Obecne spustoszenia są już dziełem bliższych nam czasów, choć pewnie fakt przekształcenia świątyni Boga w świątynię sztuki nie jest jeszcze najgorszym losem, jaki może spotkać takie miejsce. Ksenia powiedziała mi, że dla niej zdemolowane i ogołocone z obrazów wnętrze pozbawione jest tej mistyki co spaso-eufrozyński monastyr...a ja miałem wrażenie, że mimo zniszczeń i fizycznego zdekonsekrowania to właśnie sama struktura architektoniczna – mocna i czysta - sprawia, że odczuwamy ów „komin do Boga”.  Może nawet – bez całego barokowego teatrum obrazów i rzeźb – silniej? A może fakt, że takie miejsce trwa mimo wszelkich przejawów ludzkiego barbarzyństwa i okrucieństwa jest też ważnym świadectwem jaśniejszych stron ludzkiego ducha? 

W postsowieckim obszarze sale organowe zazwyczaj znajdują miejsce w dawnych świątyniach. Zadziwiający jest dla mnie ten „głód” i potrzeba organów w Rosji, na Ukrainie i Białorusi...Rozumiana niewątpliwie przez pryzmat wschodniej, prawosławnej wrażliwości... Fascynuje mnie umiejętność tworzenia własnej tradycji organowej, bez zakorzenienia organów w liturgicznej codzienności (choć akurat w Połocku jest też czynny kościół katolicki i wielu katolików).  Fascynujące i piękne dla mnie jest to, że w tych miejscach za każdym razem spotykam zaangażowanych, ciepłych i mądrych ludzi. Nie ukrywam, że to jest właśnie moja ulubiona publiczność. To dla nich najbardziej lubię grać.
Myślę, że w radzieckim świecie (ale może się mylę) takie miejsca – sale koncertowe, miejsca koncertów organowych, może teatry – stanowiły enklawy piękna gromadzące pięknych ludzi. Dzisiejsza rzeczywistość nie jest już mimo wszystko aż tak trudna, ale owo ciepło było tak mocne, że trwa nadal.
 
A ja podróżując w tamtym kierunku szukam wciąż jakiejś utraconej (a teraz odzyskiwanej) części mojej słowiańskiej duszy. Dzisiejsza Polska i znani mi Polacy bardzo mocno orientują się na Zachód. Jakże często wypieramy się wschodniej części naszej tożsamości. Kiedy słucham muzyki kościoła wschodniego to mimo mojego „systemowego” niedowiarstwa słowiańskie słowa wzbudzają we mnie zupełnie inne, bardziej bezpośrednie emocje niż łacińskie (znane mi przecież również) teksty kompozycji europejskich.
Nie warto wypierać się Wschodu. W dużym stopniu jesteśmy jego częścią.

A tak żegnał mnie po koncercie rozświetlony Sofijski Sobor – ciepło i przyjaźnie.
 
 
Przy okazji podziękowania dla wspaniałych i ciepłych ludzi, których spotkałem - Saszy, Ksenii, Raila, Lidii, Leny i jeszcze Leny i ...
 

 
 

sobota, 1 grudnia 2012

O szacunku

Przeczytałem komentarze pod blogiem prof. Jaczewskiego (patrz mój poprzedni wpis). Rzeczywiście, informacja o niszczeniu prac nie jest do końca ścisła.
Niemniej tekst jest jak najbardziej wart refleksji.
Mnie poruszyła w pierwszym rzędzie nietypowa w naszej praktyce uczelnianej (karać, ograniczać, wydać zarządzenie, skontrolować) propozycja rozwiązywania problemu za pomocą działania pozytywnego: premiującego najlepszych, zakładającego zaufanie i poważne potraktowanie kogoś, kto taką pracę pisze.

Studenckie prace pisemne

Pisane przez studentów-muzyków prace są bardzo różne. Niektóre fantastyczne, niektóre stanowią bzdurną kompilację przypadkowych źródeł. Wielu kolegów nie przywiązuje do tej pisaniny żadnej wagi.
Cóż, studenci Akademii Muzycznych muszą i tak uwiarygodnić się na estradzie; praca pisemna jest tylko częścią składową ich egzaminów. Plagiat, czy niemądra praca nie jest zatem 100% dyskwalifikacją absolwenta. Wielu jest wśród nich praktyków; z trudem poruszającym piórem, choć smyczkiem lub palcami wywijają z zawrotną prędkością. Kto wie, może rzeczywiście to zbędny wymóg?
Uważam jednak, że artysta - taki po Akademii nie powinien być li tylko grajkiem. Powinien umieć mówić, dyskutować i pisać o muzyce. Dlatego zachęcam do przekierowania się na poniższy wpis. Pod tezami podpisuję się z pełnym przekonaniem. Jakże często treść nie ma żadnego znaczenia, a recenzent potrafi sprawdzić tylko formalną stronę dziełka. Bardzo celnie autor punktuje ów triumf  metodologii, a właściwie pseudometodologii.
Straszny ten model pracy naukowej zakładający z definicji lipowatość i  wciskanie kitu. Przekazujemy studentom jednoznaczną informację, że wartość naukowa (a może szerzej nauka) to tylko owe zewnętrzne atrybuty.
Tak, publikujmy zatem najlepsze prace! Przecież to oczywiste, że to właśnie POWINNA robić uczelnia.
W tym KAŻDA uczelnia muzyczna.  (dla mnie to oczywiste od wielu już lat, z czego niestety - mimo zaangażowania w sprawy uczelniane - nie wynika nic. Bo przecież to tylko studenci...A do tego muzycy, a nie jacys tam naukowcy.)

http://www.tokfm.pl/blogi/cicer-cum-caule/2012/11/dlaczego_niszczymy_prace_dyplomowe_i_marnujemy_wysilek_tysiecy_mlodych_ludzi_czy_wydajac_tytuly_i_streszczenia_prac_dyplomowych_uczelnie_moga_walczyc_z_plagiatami_i_kupnem_gotowych_prac_/1

sobota, 13 października 2012

Fortepianarium - jutro otwieramy

Tak było wczoraj :



I kto by pomyślał, że tam właśnie w pocie czoła, pyle, trudzie i znoju wykuwa się świetlana przyszłość !





Zdjęcia : Marek Pilch

sobota, 6 października 2012

Fortepianarium




Trochę muzeum, ale przede wszystkim miejsce spotkań, warsztatów, koncertów … Miejsce naszych twórczych poszukiwań i mamy nadzieję, spokojny i życzliwy dom dla naszych instrumentów. Naszych tzn. moich i Kasi Drogosz - mojej doktorantki i współpracowniczki w katowickiej Akademii; jak nikt inny zaangażowanej w propagowanie wiedzy o historycznych fortepianach.
W naszej ekspozycji znajdują się dwa bardzo cenne instrumenty należące do rodziny fortepianów stołowych z wczesną mechaniką angielską – XVIII-wieczny instrument sygnowany („Longman & Broderip) i zbudowany przed 1831 (może 1832) rokiem instrument firmy Johanna Dietricha Rädeckera z Lubeki.
Na klawesynie też da się pograć – stawiam eksperymentalny instrument Michaela Scheera z Jestetten będący współczesną fantazją, kreacją na temat południowoniemieckiego, późnorenesansowego budownictwa. Virginalcembalo – adekwatną nazwą byłby chyba klawesyn wirginalizowany.
Wreszcie, pełen kolorowych włączników, światełek, a co za tym idzie niespodzianek (za każdym razem siadając można trafić na jakąś nową, nieoczekiwaną możliwość) dostojny i stylowy Hammond Commodore. A obok niego, Wurlitzer 4037 z trzecim manuałem – wczesnym syntezatorem: Orbit III.
Kilka lat temu, z wielkim zdziwieniem, odkryłem dla siebie ten drugi świat; analogowych instrumentów elektronicznych. Ich epoka trwała dość krótko; przede wszystkim ze względu na bujny rozwój elektroniki w XX wieku. Ich cudowne i niepowtarzalne możliwości brzmieniowe nie zostały do końca docenione i wyzyskane; jednodniowe ważki. Klasyka potrzebuje czasu, aby nowinki sobie przyswoić i tego czasu w wypadku tych wytworów ludzkiego geniuszu zabrakło.
U nas znajdzie się również dla nich miejsce. Są też piękne.

Po cichu marzymy o tym, że kolekcja będzie się rozrastać. Wiele dawnych fortepianów i wiele dawnych elektrofonów ląduje wprost na śmietnikach. Chyba właśnie u nas, na Śląsku jest ich szczególnie dużo. Mamy nadzieję, że w przyszłości będą lądowały raczej w Fortepianarium czekając na rekonstrukcję, bądź świadcząc o dawnej technice. Na razie to miejsce ma  być katalizatorem „dobrych wydarzeń”; bo przecież gdzie, jak nie na Górnym Śląsku można eksponować instrumenty doby wczesno- i późnoindustrialnej? I gdzie, jak nie w tej krainie jest porównywalna tradycja muzyczna?

A naszych przyjaciół zapraszamy wraz z nami do cieszenia się tym, co jest i tym, co udało nam się do tej pory osiągnąć.
W niedzielę 14 października o 17.00 w malowniczym Domu Kawalera spółki DEMEX w Zabrzu, ul. Hagera 41.

poniedziałek, 1 października 2012

O ukraińskim śpiewaniu i polskiej konkursomanii


Niedzielny koncert z A Capella Leopolis w Gdyni… Ależ śpiewają Ci Ukraińcy! Ma się wrażenie, że ich głosy płyną gdzieś z głębi serc opowiadając o uczuciach, radościach, smutkach… Cudowne obcowanie z istotą muzyki, niezależną od jakiegokolwiek zapisu nutowego.
To chyba dlatego tak bardzo kocham grać dla tamtej publiczności ze Wschodu; oni rozumieją tę całą muzykę jakoś tak, całym ciałem i duszą pospołu. Nie muszą jej intelektualnie analizować. Chyba dlatego nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać na mojej muzycznej drodze niemuzykalnego Ukraińca. Podobno zresztą jestem ukrainofilem…

A w Polsce bywa z tym różnie. Znam kilku profesjonalnych muzyków, którym miano niewrażliwego na piękno muzycznego drwala (sprawnie przebierającego palcami po instrumencie)  naprawdę przystoi.
Oczywiście, znam też po prostu więcej  muzyków w Polsce niż na Ukrainie. A jadąc na Wschód spotykam raczej tych wrażliwych; to inny rodzaj kontaktu niż szara codzienność własnego podwórka. To pewnie dlatego.  Dlatego daleki jestem jednak od uogólniania. Jeśli wchodzę w taki tok myślenia i pozwalam sobie na pewne generalizowanie to tylko dlatego, że niektóre zjawiska nie dają się inaczej ująć …A pytania, które chciałbym tym razem postawić  wydają mi się ważne.

Co się z nami stało?  Gdzie zatraciliśmy tę pierwotną wrażliwość, którą ludzie Wschodu – biedniejsi przecież od nas, nie dysponujący takimi środkami jak my, wciąż pielęgnują? Gdzie tkwi błąd?
Nie wiem …
Chciałbym jednak podzielić się garścią dawno zapowiadanych refleksji dotyczących polskiego szkolnictwa muzycznego. Wielu moich rozmówców jest z faktu, że posiadamy zorganizowany system szkół muzycznych niesłychanie dumnych. Ja też. Uważam, że system jest dobry, powinien być rozwijany, a szkół muzycznych powinno być przynajmniej dwa razy tyle. Tak właśnie i nie tylko dla dzieci, które zadowolą zmysł estetyczny przeprowadzających egzaminy wstępne Panien i Pań Rytmiczek. I ładnie rzucą piłeczką, i jeszcze pięknie się uśmiechną, a potem zaśpiewają ćwiczoną z rodzicami-muzykami 3 lata piosenkę… Czy w ogóle jest jeszcze w naszych szkołach muzycznych miejsce dla nieśmiałych introwertyków, neurotycznych wirtuozów żyjących we własnym świecie? Czy to poszukiwanie przyszłych artystów, czy jakiś casting do zespolików pieśni i tańca?

Ważniejsze dla szeroko rozumianej kultury muzycznej jest chyba to, że tak naprawdę to w KAŻDEJ szkole ogólnokształcącej powinna być możliwość czynnego uprawiania muzyki. Jakiejkolwiek muzyki, byle czynnie… Piosenki, keyboardy, chór…Byle nie bezmyślna konsumpcja suchych danych biograficznych przeznaczonych do wykucia na pamięć. Bo Chopin wielkim kompozytorem był... (a Beethoven głuchym).

Ale wróćmy do szkół muzycznych.  Tych profesjonalnych; tych przygotowujących do przyszłego zawodu.
Uważam zatem, że wbrew pozorom i wbrew obiegowym poglądom wielu muzyków szkoły muzyczne nie są dokładnie tym samym, co szkoły mistrzostwa sportowego. Na ujawnienie się talentu trzeba czasem poczekać. Siedmiolatek czy sześciolatek efektownie prezentujący się na egzaminie niekoniecznie ma zadatki na artystę; jest czasem śmielszy od rówieśników. Zaś obecny priorytet – oszczędność poprzez przyjmowanie i kształcenie tylko tych dzieci, które dają gwarancje szybkiego sukcesu konkursowego jest błędny. Dlatego jestem właśnie zwolennikiem powszechności dostępu do dobrej edukacji muzycznej szczebla podstawowego.
Jak mają się w tym wszystkim konkursy? Konkursy na tym etapie służą u nas często nieustannej weryfikacji nauczycieli. Obecny system nastawiony na „sukces” generuje coraz to nowe konkursy. Z grubsza jest tak : ponieważ wiadomo, że nauczyciele są oceniani na podstawie sukcesów konkursowych uczniów trzeba stworzyć odpowiednią ilość konkursów umożliwiających odpowiednią ilość laurów. Wielu uczniów jeździ sobie z konkursu na konkurs; zaniedbując przy tym jakiekolwiek sensowne wykształcenie ogólne i ogólny rozwój. Czy rozwijają przy tej okazji jakąkolwiek wrażliwość muzyczną? Wątpię. Nie o to przecież tu chodzi …
Chodzi o sprawność. O wyścigi. Wyścig muzycznych szczurów.

Konkursy to również znakomita szkoła konformizmu, grania pod wymagania „mainstreamowego” jury i przeciętny gust zasiadających. Często rezygnacja z indywidualności.
Ja szczęśliwie jestem wykładowcą akademickim, który może pozwolić sobie na dystans do muzycznych wyścigów, na własny program życiowy i dydaktyczny. Może pozwolić sobie na fanaberię indywidualnego podejścia do studentów (jakoś to nawet w języku Krajowych Ram Kwalifikacji i innych bredni wynikających z najnowszej ustawy zmieszczę).
Wiem jednak, że i w naszej praktyce akademickiej uczelni muzycznej sukcesy konkursowe są brane pod uwagę, ba, wręcz uważane bywają za miernik skuteczności dydaktycznej. Moja opinia o nieprzystawalności kryteriów konkursowych do tych kryteriów, a przede wszystkim uczciwości wobec sztuki jakimi powinniśmy się kierować my – profesorowie-artyści jest raczej w zdecydowanej  mniejszości. Czasem jest tak, że ocena studenta zależy od sukcesu na tym, czy innym konkursie. Argumentem, że przecież nie wiemy kto zasiadał i czym tak naprawdę się, zasiadłszy, kierował,  a jedynymi uprawnionymi do oceny jesteśmy my (a nie przypadkowa komisja przypadkowego konkursu) można rzucać niczym grochem o ścianę.

Organizujmy konkursy i cieszmy się z sukcesów naszych uczniów/studentów. Nagradzajmy ich za sukcesy i wyróżniajmy. Przy tym wszystkim nie zapominajmy jednak o tym, że są one na drodze muzyka tylko narzędziem, etapem … To nie o konkursach jest muzyka; zafiksowanie naszego edukacyjnego systemu na sukcesach typu sportowego jest drogą donikąd. Pamiętam moją wizytę (przed laty) w szkole muzycznej w Irkucku, gdzie zaprezentowano mi dzieci grające pięknym dźwiękiem proste technicznie utwory, a nie bezmózgich wymiataczy … Bierzmy przykład ze wspaniałej kultury muzycznej Wschodu; gdzie sukcesy techniczne (i konkursowe) są pochodną wrażliwości i jej rozwijania , a nie celem samym w sobie.




sobota, 22 września 2012

Bach - humanista

Pozwalam sobie przenieść na główną stronę bloga jeden z komentarzy, z którym bardzo się identyfikuję. Bardzo serdecznie dziękuję za ten piękny wpis.

Bach harmonia mundi pisze...
Witam serdecznie, jestem niezwykle poruszony odnalezieniem tego miejsca w sieci. Wywiązała się frapująca dyskusja, postaram się śledzić jej losy. Wśród stawianych pytań i prób odpowiedzi, szczególnie istotne jest tutaj skierowanie uwagi na ludzki wątek zawarty w wypowiedzi pana Miłosza "to jest zapis cierpienia głuchego neurotyka w dwóch aktach". To dobry trop. Myślę, że właśnie humanizm jest kluczem do zrozumienia statusu dzieł mistrzów? Dla mnie ten Bachowski pierwiastek to "człowiek", który przeziera przez geniusz. Bach rozumiał człowieka. Tak jak pan słusznie zauważył, wszystkie emocje są u Bacha ludzkie. Dla mnie właśnie ten humanizm, ludzkie emocje splecione z genialną materią muzyczną sprawiają, że dzieła Bacha są ponadczasowe, uniwersalne.
20 września 2012 14:48
Usuń

Twórcy i odtwórcy


Do napisania tego tekstu zainspirował mnie niedawny komentarz pana Tomasza Kmity, który znajdziecie pod refleksjami po koncercie Wolfganga Seifena. Dyskutant poruszył sprawy ważne i ciekawe oraz, co tu ukrywać, odnoszące się bezpośrednio do mojej działalności i mojej artystycznej tożsamości.
Pierwsze wynikające z komentarza pytanie często sam sobie zadaję. Czy prawdziwy twórca to ten, który komunikuje swój artyzm poprzez zapis na kartce papieru czy również „grajek” (hmmm, na przykład taki jak ja...) Czy wobec tego akt twórczy w muzyce jest równoznaczny z aktem pisania? Czy ja – muzyk, dla którego głównym tworzywem są różne brzmienia: przede wszystkim niepowtarzalne barwy ukochanych przeze mnie historycznych instrumentów (od klawesynów po Hammondy) ma prawo nazwać się twórcą? Czy też powinien pokornie przyjąć tytuł (epitet?) „odtwórcy”?
Drugie pytanie jest również dla mnie ważne...W czym przejawia się klasa kompozytora? Czy chodzi (jak to ujmuje pan Kmita) o własny język kompozytorski i czy kryterium „własności” obejmuje również parametr postępu i większego zaawansowania w stosunku języka poprzedników? Na ile autonomiczny powinien być kompozytor w stosunku do poprzedników?

Wbrew pozorom na pierwsze pytanie nie ma jasnej odpowiedzi. Użyte przeze mnie na początku retoryczne pytania sugerują pewnie, że chciałbym wejść na ścieżkę wojenną z twórcami-kompozytorami i udowodnić własną kreatywność muzyka-wykonawcy. No cóż, na estradzie często czuję się wystarczająco kreatywnie i odczuwam radość kształtowania czegoś nowego. Przyznaję jednak, że mam tu pewien kompleks. Często studiując to, w jaki sposób różne utwory są „utkane” przez kompozytora, nachodzi mnie tęsknota za wyrażeniem siebie w taki właśnie sposób. Taką pracę w muzycznym „biurze projektowym”. Trudno chyba porównać jakąkolwiek muzyczną sytuację z doświadczeniem kompozytora siadającego przed pustą kartką papieru. To wielkie wyzwanie. Myślę jednak, że w Polsce często przyjmuje się myślowy schemat, że muzyka (a przynajmniej klasyczna, bo w jazzie pojęcie kompozytor oznacza coś innego, a słowo odtwórca raczej nie jest używane) to to coś (to wyłącznie to coś), co jest zapisane na papierze. A z drugiej strony – we współczesnym przemyśle muzyki klasycznej wielu „nabywców” kieruje się właśnie nazwiskami wykonawców, a nie kompozytorów...chyba, że akurat zdarzy im się szukać konkretnego utworu... Współczesne szkolnictwo również kładzie nacisk na sprawność odtwórczą sprawdzaną na różnorakich muzycznych konkursach.  Stąd może powszechne dość mniemanie, że odtwórca ma tylko odtworzyć. O dewastującej, moim zdaniem, nasze muzyczne szkoły pladze konkursów pisał będę jeszcze wielokrotnie...To pewnie ta zaraza właśnie przekształca potencjalnie zdolnych młodych muzyków, w dostosowujących się do przeciętnego gustu danego konkursowego gremium muzycznych konformistów. Tu już nie ma mowy o wykonawcach-twórcach, ideałem jest odtwórstwo czyste (ewentualnie z malowniczym zarzuceniem grzywą...)
W bliskiej mi „muzyce dawnej” stosunek kompozytor-wykonawca byłt chyba bardziej naturalny. Kompozytor miał dostarczyć dobrego jakościowo materiału, ale ostateczny kształt należał do wykonawcy. Nie na darmo dawne traktaty (nawet śpiewu! patrz Tosi-Agricola) wymagały od wykonawcy dobrej znajomości reguł kompozycji. Wykonawca stawał się czasem wręcz „współkompozytorem”. Oczywiście to wszystko w różnych proporcjach. Bach zapisywał prawie wszystko, a Haendel zadowalał się tylko szkicem do późniejszej improwizacji. Ale ogólna reguła jest zachowana. Nie da się dobrze grać Bacha bez znajomości reguł Jego sztuki i trudno w niej przecenić rolę dobrego wykonania. A znów taki Chopin (skądinąd świetny improwizator)  zapisywał prawie wszystko – również tu jednak wykonawca jest ważnym ogniwem przekazania muzycznego misterium. Oczywiście trudno tu – tak, jak ma to miejsce w baroku – o wprowadzać zdobienia i elementy improwizacji, ale nie wyklucza to choćby pewnej spontaniczności w kreowaniu agogiki.  Z innej beczki: muzyka Ligetiego (w dużym stopniu podpadałby tu też Paweł Szymański) wymaga z kolei wykonawcy-maszyny (a jak to dowodzą pewne nagrania, zastąpienie wykonawcy maszynką jest wręcz korzystne dla dzieła). Swoboda rytmiczna jest tu niewskazana i wręcz wykluczona! Wymagania techniczne stawiane wykonawcy - ogromne, satysfakcja tego ostatniego z uczestniczenia w kreowaniu ostatecznej formy kompozycji – znikoma (choć satysfakcja z pokonania własnej słabości i satysfakcja z wykonywania znakomicie zaplanowanej i fascynującej po prostu muzyki – jak najbardziej!) Co ciekawe, niesamowitą precyzję zapisu rytmu i ograniczenie decyzyjności wykonawcy w tym względzie spotkamy też u Monteverdiego, a zatem w okresie historycznym, w którym takiej dokładności byśmy nie oczekiwali (muzyka dawna to jednak nie zawsze nieograniczona swoboda, o nie!)

Ja osobiście i bez pretensji do narzucania tego sposobu innym lubię to tak; jestem aktorem na scenie, który ma do opowiedzenia pewną historię. Uwielbiam ten moment, kiedy opowiadana przeze mnie historia zaczyna żyć własnym życiem, kiedy „na gorąco” tworzy się nowa konstrukcja logiczna utworu. Czasem jest to improwizacyjna, czy ornamentalna ingerencja w tekst; czasem tylko lekkie zmiany agogiczne, „słuchanie sali”, czy interakcja z moją publicznością. Za każdym razem inaczej. Nigdy tak samo. Oczywiście w taką zabawę wliczony jest pewien komponent ryzyka; nie sprzedaję przecież gotowego i niezmiennego produktu...(jak to czyni wielu moich kolegów, często zresztą świetnie).  Może dlatego tak bardzo kocham towarzyszenie muzyce wokalnej czy wręcz udział w operowym spektaklu. Tam się nie da dwa razy zagrać tak samo...I nie da się nie reagować.
Ale zdaję sobie sprawę, że są też „inne muzyki” wymagające odmiennego podejścia i inni muzycy.

I druga sprawa. Nasze oczekiwanie wobec kompozytorów, że stworzą własny, niepowtarzalny język dźwiękowy; oczekiwanie przeradzające się czasem w presję na tworzenie muzyki „nowej” za wszelką cenę. Często ocenia się kompozytorskie dokonania z perspektywy „postępu” w sztuce. To jest chyba doskonała utopia (choć funkcjonująca i to jak w kręgu stereotypowych oczekiwań i poglądów muzycznych, o których pisałem). Ultraawangardowe poczynania kompozytorów połowy XX wieku straciły swoją moc przez to, że doprowadzili oni muzykę do ściany. Niestety wyłamać się można tylko z istniejącej tradycji. Nie da się wyważyć dziury po drzwiach. Zaczęło się więc wznoszenie nowych murów, czasem przynajmniej jakieś odnoszenie się do konwencji, do tego, co robili poprzednicy. Wolność twórcza wymaga uprzedniego zniewolenia...
Myślę sobie, że ten szczególny rodzaj improwizacji, o którym pisałem: improwizacja w stylach jest właśnie takim rodzajem ponownego wznoszenia zburzonych już murów. Które można potem ponownie nadkruszać,  przeskakiwać...Najlepszym pokazaniem nie tylko znajomości reguł, ale i własnego artystycznego ego jest puszczenie oka do publiczności „wiem, że tak nie można, ale przekraczam tę regułę bo ją znam...” Kompozytorzy też często dokonują transgresji własnych zasad. Tym różni się najczęściej utwór np. Mozarta od napisanego współcześnie ćwiczenia „w stylu Mozarta”. Autorowi ćwiczenia nie wolno raczej przekroczyć reguł. A Mozart ciągle starał się bawić z niepisanymi regułami muzyki własnego okresu. Być może indywidualność istnieje tylko w świecie, w którym jeszcze obowiązują jakieś reguły?

Z pewnym przerażaniem stwierdzam post factum, że napisałem tekst godny zatwardziałego konserwatysty. Którym chyba nie jestem. A może jednak?
Ciekawe, być może w muzyce europejskiej wchodzimy w okres, kiedy muzyczne style zostały już zdefiniowane. To, co nam pozostaje – to wzorem kultur azjatyckich – cierpliwa pielęgnacja tego, co mamy. Trwanie wartości...Sztuka, której celem jest pogoń za nowością (a taki był rozwój muzyki europejskiej) chyba się trochę wyczerpała i stworzenie własnego, odbieranego jako oryginalny i autentyczny stylu wymaga finezyjnego ustosunkowania się do tego, co było. Mam jednak nadzieję, że nie zginie jednak sztuka rozumiana jako sposób życia, jako sposób postrzegania otaczającej rzeczywistości, jako wezwanie do ciągłego doskonalenia się. Jako odrzucenie tandety i bylejakości. Wezwanie obowiązujące tak twórców, jak i odtwórców. Mam nadzieję...

Dlatego może lepiej nie spierać się o definicje ...

sobota, 15 września 2012

Wolfgang Seifen w Tarnowskich Górach i inne przeżycia organowe


Ogromna radość obcowania ze sztuką jednego z największych żyjących organistów-improwizatorów (przez wielu uważanego za Numer 1 tej dziedziny muzyki). Co ciekawe stosunkowo często odwiedzającego Polskę i stosunkowo często grającego w mniejszych miastach. Niesamowite doświadczenie tego, jak maleńki, pneumatyczny instrument Schlaga urasta do rozmiarów orkiestry symfonicznej i fortepianu razem wziętych. Styl improwizowanej „Symfonicznej fantazji i fugi” przypominał jako żywo styl koncertów fortepianowych Liszta. Może, dla tych, którym improwizacja kojarzy się wyłącznie z emanacją osobowości improwizatora, warto przypomnieć, że w sztuce improwizacji organowej (i ogólnie w improwizacji klasycznej) zdolność utrafienia w konkretny styl, czy wręcz wyrażenia siebie poprzez język dźwiękowy konkretnego kompozytora uważana jest za umiejętność najwyższą. Można to przyrównać do tworzenia poezji w obcym, nie-ojczystym języku. Wśród wielu mocnych fragmentów nie sposób było nie zachwycić się również lekką, taneczną przygrywką chorałową na temat pieśni „Za rękę weź mnie Panie” o typie figuracji przywodzącym na myśl „Elfenromantik” Mendelssohna. Godna podziwu była uzyskana przez błyskotliwą artykulację i technikę oraz częste rozrzedzanie faktury lekkość brzmienia – trudna do osiągnięcia na tarnogórskim instrumencie o ciemnej raczej i wręcz „zawiesistej” barwie. Piękny koncert; tak dla koneserów i znawców problematyki improwizacji, jak i „zwykłego” słuchacza.
Seifen gościł już dwukrotnie w Koszalinie jako wykonawca współorganizowanych przeze mnie kursów organowych. Zawsze ujmowała nas Jego niesamowita klasa jako pedagoga –prowadząc zajęcia nigdy nie pozwalał sobie na przytłaczanie nawet najbardziej początkujących uczniów ogromem swojej sztuki (co bywa nieuleczalną przywarą niektórych wielkich artystów). Prowadząc zajęcia nigdy nie eksponuje własnego grania ograniczając się do podawania kluczy w niezbędnych momentach. Jego oszczędne i zarazem bardzo precyzyjne uwagi fantastycznie pomagają wejść uczniowi na kolejny szczebel. Wspaniały pedagog; pełen życzliwości i cierpliwości. Nawet osoby nieśmiałe rwą się przy nim do improwizowania.
Właściwie każdy organista mógłby mu czegoś zazdrościć (i pewnie zazdrości…)  – ale jak tu zazdrościć artyście takiej klasy, o tak ujmującym i sympatycznym sposobie bycia?

I drugie dzisiejsze doznanie organowe. Przypadkiem zdecydowałem się posłuchać mojej ulubionej audycji BBC 2 „Organist Entertains” Nigela Ogdena. Ulubionej, gdyż uwielbiam  zacieranie granic między organową klasyką i rozrywką właściwe anglosaskiej tradycji koncertowej (wspaniałe antidotum na napuszoną nudę organowego akademizmu) . W tym tygodniu poświęconej zmarłemu amerykańskiemu organiście – Carlo Curleyowi. W przeprowadzonym niegdyś wywiadzie Curley powiedział Ogdenowi wiele rzeczy, co do których jestem bardzo przekonany. Opowiadał, jak to zachęcał uczniów do podsłuchiwania wirtuozów organów kinowych grających lekką muzykę organową po to, by nauczyli się „komunikować” – grać dla ludzi (w dobrym sensie, oczywiście). Opowiadał mi, jak Jego nauczyciel organów „zniechęcał” go do grania na organach zanim nie osiągnie przyzwoitej techniki fortepianowej (ci, którzy znają moje opinie na temat uczenia gry organowej wiedzą jak bardzo bliskie jest mi to podejście). Wreszcie – mówił o tym, jak bardzo granie na organach to komunikowanie emocji i piękna, a nie realizacja akademickich ideałów…
To, że obie rzeczy zdarzyły się tego samego dnia to nie był jednak chyba zupełnie przypadek…

środa, 5 września 2012

Monika


Monika Raczyńska – 25 sierpnia 2012 roku odeszła od nas w wieku 49 lat

„Monika” – plakietkę z własnym imieniem uczynioną na wzór plakietek zawodowych kierowców wystawiałaś za szybę samochodu, kiedy podjeżdżałaś z klawesynem w jakieś miejsce dostępne tylko dla dostawców.  A nawet takie zupełnie niedostępne...
Trudno uwierzyć, że Cię już nie ma; w naszym muzycznym światku Twoja obecność wydawała się przecież czymś oczywistym. Należałaś do tych ludzi, którzy nie hałasują i nie trąbią o swojej wielkości. Po prostu są. Ogólnie ceniona była Twoja życzliwość i chęć zrozumienia pozwalająca na współpracę (czasem w sytuacjach, w których ktoś inny dałby za wygraną) bez okazywania własnego „ja wiem lepiej”. Może dlatego właśnie byłaś bardziej znana „w środowisku” niż na zewnątrz, choć na pewno – jako klawesynistka - zasługiwałaś na więcej. Trudno nawet znaleźć Twoje zdjęcie w internecie. Po wpisaniu Twojego nazwiska pojawiają się tylko zdjęcia i plakaty wielu znanych i bardzo znanych muzyków, którzy mieli przyjemność z Twojej wiedzy i umiejętności korzystać. A może po prostu świadomość, że wielu muzyków z różnych artystycznych kręgów nie ma wątpliwości, że w potrzebie warto zwrócić się właśnie do Ciebie, dawała Ci poczucie artystycznego spełnienia?
W nekrologu napisano o Tobie pięknie: „niezwykła kobieta i wybitna klawesynistka”. Nie sposób nie powtórzyć tu tych słów.
Trudno mi zebrać myśli pisząc te słowa; cały czas stajesz mi przed oczami. Tym bardziej, że całkiem niedawno jeszcze pisaliśmy do siebie o różnych życiowych i muzycznych sprawach. Cieszyliśmy się na rozmowę i kontakt po wakacjach. Nie mogę uwierzyć w to, że już nigdy nie zobaczę Twojego uśmiechu i nie będę mógł zapytać Cię o zdanie.

Żegnaj; niech ten wpis będzie moim skromnym wkładem w przechowanie pamięci o Twojej postaci. Postaci, bez której trudno wyobrazić sobie muzyczne życie Warszawy. Nigdy Cię nie zapomnę.






piątek, 27 lipca 2012


Chłopcy do bicia

Z sytuacji opisanej przeze mnie wczoraj wynika moim zdaniem dość zasadnicze pytanie. Czy Polska staje się krajem programowo antyinteligenckim? Skąd taka obawa? Starannie zaplanowana na środek wakacji akcja „pozbawiamy artystów przywilejów” poprzedzona zostaje agresywną retoryką skierowaną przeciwko twórcom (przypomnę to pozycjonowanie: artyści kontra górnicy). Niedawno, przy okazji dyskusji nad zniesieniem Karty Nauczyciela mieliśmy okazję przekonać się, że od takiej retoryki nie udało się uciec nawet Leszkowi Balcerowiczowi. Przepiękna odpowiedź i obrona stanu nauczycielskiego przez Pawła Huelle na łamach „Gazety Wyborczej” przywróciła chyba nutę rozsądku w tej dyskusji. Co wrzesień mamy do czynienia z jazgotliwą nagonką mediów na pracowników wyższych uczelni. Szczególnie w ostatnich dwóch latach. Powtarzane przy tej okazji wołania o nową ustawę (już jest, przyjęta wbrew negatywnym opiniom dużej części  środowiska) każą mi myśleć (choć konkretnych dowodów nie mam), że owa szczególna przedjesienna zapalczywość mediów nie świadczy dobrze o ich niezależności.
Wiele wskazuje na to, że rządzący znaleźli sobie wygodnego kozła ofiarnego w postaci artystów, nauczycieli, wykładowców akademickich.
Jako artysta i nauczyciel akademicki mogę coś na ten temat morale moich dwóch kast powiedzieć. Są dobrzy i źli artyści; jedni poświęcają dla pasji tworzenia wszystko, inni wykonują tylko zawód inwestując w jego wykonywanie znacznie mniej. czasu, pieniędzy i zapału. Są artyści genialni, wspaniali, dobrzy, przeciętni i po prostu źli. Znam również nauczycieli akademickich z powołania i takich, którzy sprytnie wykorzystując luki systemu i życzliwość przełożonych utrzymują się na powierzchni mimo braku kompetencji, szkodliwości tak dla kolegów, poziomu uczelni, a przede wszystkim dla studentów.
Oczywiście, chcielibyśmy mieć artystów zasługujących na miano artysty i profesorów z prawdziwego zdarzenia. Tyle, że tego nie naprawia się zmuszając wszystkich do intensyfikowania sprawozdawczości, odbierając tym lepszym środki (wszystkim równo) i obrażając ich przed całym społeczeństwem. Ewentualnie rozbudowując system kontroli. Naiwną jest wiara, że jeśli zmusi się mnie do napisania większej ilości i postawi kilku urzędników kontrolujących (wiadomo, koń bez bata...) , to zyska na tym słuchacz, student. Dla uczelnianych miernot i artystów z Bożej łaski ta pisanina nie stanowi wielkiego wyzwania. Chętnie poświęcają na nią (nie)cenny czas i chętnie też angażują się w kontrolowanie lepszych od siebie. A jakże! Bo tego wszystkiego, Panowie i Panie Rządzący, nie naprawia się na szczeblu centralnym, a lokalnym. Na szczeblu centralnym można szkolnictwu, szkolnictwu wyższemu tylko zapewnić stabilne warunki działania – kilkadziesiąt lat przynajmniej obowiązywania stabilnych warunków prawnych. To jedyna recepta, jedyna droga i prawdziwe wyzwanie dla rządzących. A nie ciągłe gmeranie przy systemie!
Proszę zwrócić uwagę, że per analogiam co roku na przełomie kwietnia i maja powinniśmy być świadkami zmasowanej krytyki urzędników skarbówki. Podobnie przed 4 grudnia powinna mieć miejsce doroczna nagonka na górników. Tak się jednak nie dzieje. W tych obszarach dokonuje się analiz systemowych... Opisuje problemy tych środowisk, nie żądając natychmiastowego zwolnienia złych górników bądź złych urzędników. ... Cóż, skarbówka jest organem Państwa, a obrażeni górnicy mogą zawsze zrobić nalot na Warszawkę...
No to dlaczego ta retoryka anty-artystowska, anty-nauczycielska, anty-profesorska? Skierowana, powtarzam przeciw osobom, zakładająca zbiorową odpowiedzialność i żądająca natychmiastowej naprawy.
To tym bardziej zdumiewające, że funkcjonujące w niektórych bankach (przy udzielaniu kredytu) pojęcie „zawodu zaufania publicznego” odnosi się raczej do profesora wyższej uczelni niż do urzędnika skarbówki. Czyżby banki, skądinąd uważne w wydzielaniu środków, myliły się?
Możliwości jest kilka.
Po pierwsze (i to chyba jest najbardziej prawdopodobne) rządzący potrzebują jasno zdefiniowanego przeciwnika. Najlepiej odpowiednio słabego i niezdolnego do bolesnej odpowiedzi. Za to takiego, którego można pogonić ku uciesze większości społeczeństwa. Wtedy władza okazuje się władzą silną i godną zaufania. Jak... no właśnie, gdzie?
Po drugie, w Polsce jest ogromny nacisk na „reformowanie”. Rząd Tuska na początku zrozumiał jednak, że ciągłe reformowanie nie służy gospodarce. Dlatego postanowił reformować „nieistotne” dla gospodarki (w krótkoterminowym oglądzie) działy, aby uniknąć zarzutu opieszałości. Czy jednak można szanować rząd, dla którego kultura, sztuka, edukacja to dziedziny mniej istotne?
Trzecie wytłumaczenie może być takie, że mniej ważne resorty obsadzone zostały po prostu przez osoby bez charyzmy „nie przeszkadzające” gospodarce. Moje pytanie – patrz wyżej.

PO jest pewna poparcia inteligentów, którzy szerokim łukiem omijają PiS, na lewicę nie głosują ze względu na jej przeszłe i obecne grzeszki. Dlatego pozwala sobie na umizgi wobec tradycyjnie proPiSowskiej części społeczeństwa poganiając jednocześnie leniwych profesorków.
Ta taktyka nie jest platformerskim wynalazkiem. Jednak jej stosowanie przez rząd, który chce uchodzić za rząd rozumny, proeuropejski i postępowy jest żałosne. Powiem więcej, to cofanie Polski do epoki, o której wszyscy jak najszybciej chcemy zapomnieć.

czwartek, 26 lipca 2012


Platforma i artyści

W Sejmie dyskusja o pozbawieniu twórców prawa do 50% kosztów uzysku. Najwyraźniej kontrowersyjna, skoro przedstawiciele rządzącej partii uciekają się do znanych z innych nieco czasów środków – przedstawiania artystów jako darmozjadów w nieuzasadniony sposób pozbawiających budżet pieniędzy i korzystających z PRZYWILEJU. Nie sądziłem, że kiedykolwiek doczekam takich czasów, powrotu podłości tego typu. Wydaje się, że dla większości polityków rządu artyści to ci, którzy „sobie” grają i malują zamiast uczciwie i ciężko pracować. Tak ciężko jak na przykład posłanki i posłowie...
Właśnie Sławomir Neumann z Platformy głosi w telewizorze, że dochód 82 tys. rocznie dla artysty to „przyzwoite dochody” oraz, że takich przywilejów nie mają „ciężko pracujący górnicy i ta kasjerka z Biedronki, na którą Państwo często się powołujecie”. Cóż, sławny rolnik-rajdowiec - pan Śmietanko prawie tyle brał na miesiąc...oczywiście porównanie uczciwej pracy biednego rolnika harującego w pocie czoła i zarządzającego odpowiedzialnym odcinkiem gospodarki tego kraju oraz spasionego kosztem zdrowej części społeczeństwa artysty jest chyba z mojej strony niestosowne.
A na poważnie, mogę służyć własnym przykładem; większość uzyskanych środków przeznaczam na zakup nowych bądź ratowanie zabytkowych instrumentów, części do nich, ich remonty , utrzymanie miejsca, w którym mogę trzymać materiały nutowe, zakup nut, czasem wykonanie materiałów niezbędnych do koncertów, strój na koncert, specjalne buty do gry na organach ... coraz mniej organizatorów przelicza osobno koszty podróży ...więc również dojazd na koncert... czasem transport instrumentów...czasem własnym transportem, zatem dla niektórych z nas konieczność zakupu, utrzymania odpowiedniej wielkości samochodu przekraczającego codzienne potrzeby... w ciągu kilku ostatnich lat nasze dochody – wysokość honorariów nie ulegają jednak zmianie. Nie „bogacimy” zatem się jak to był uprzejmy ująć w telewizorze pan Neumann. A ja włąsnego samochodu na razie nie mam; dlatego w miarę możliwości moimi prywatnymi środkami wspomagam infrastrukturę tego kraju (zamiast Rządu, który jakoś tym się nie interesuje) w postaci obu głównych spółek Polskich Kolei Państwowych.
Mój główny instrument – klawesyn wart jest  kilkadziesiąt tys. złotych; aby coś takiego kupić trzeba zagrać kilkadziesiąt koncertów czyli pracować na jedno tylko z narzędzi koniecznych do wykonania pracy ok. roku. Czasem jakieś wydawnictwo nutowe kosztuje tyle co honorarium jednego koncertu. Jaki to procentowo koszt uzysku? W moim wypadku 50% koszty uzysku są REALNE. Nie są PRZYWILEJEM; w rozwiniętych krajach Europy Zachodniej koszty uzysku liczy się na podstawie poniesionych, uzasadnionych zakupów. Również lakierek i krawatów ozdabiających szyję artysty. Proszę bardzo! Może liczmy się właśnie tak? Nie chcę nieuzasadnionych przywilejów, ale proszę nie opodatkowywać mnie dwukrotni, bo przecież za "środki do produkcji muzycznej" płacę VAT! Stosowany w Polsce system ryczałtowy daje rządowi prawo stygmatyzowania artystów jako darmozjadów. Nikt tych kosztów nigdy realnie nie policzył; zresztą po co? Po co Polsce kultura? Artyści inwestujący w narzędzia pracy? Zawsze znajdą się tacy, którzy coś tam zagrają i namalują za mniejsze pieniądze.
Pisałem już o tym, że wielu organizatorów koncertów w Polsce preferuje wykonawców zagranicznych. Przyjadą, zagrają, przywiozą własne instrumenty i własne fraki, za które zapłaci Unia, czy bogatszy podatnik bogatszego kraju ... wyjadą i nie będą mieli nieuzasadnionych pretensji. Precz z przywilejami dla krajowych Jankomuzykantów!
Nie chodzi mi  jednak o samo uderzenie podatkowe w nas, we mnie. Rozumiem, że ogólna sytuacja ekonomiczna nie jest łatwa. Argumentacja jest jednak skandaliczna, jakość tej debaty jest żenująca. To jest właśnie skłócanie ludzi i podsycanie atmosfery nieufności społecznej. Ja szanuję dobra pracę górnika, kasjerki, rolnika... nawet polityka, posła, ministra. Kasjerka nie kupuje jednak kasy fiskalnej i sprzedawanych przez siebie towarów w supermarkecie, górnik nie kupuje narzędzi wydobywania węgla. Ja moje narzędzia kupić muszę. Za gotówkę. I nie rozrzucam nigdzie po kraju płonących opon. A w moim zadufaniu nie sądzę, aby ten kraj pozbawiony darmozjadów z programem na życie podobnym do mojego był wogóle cokolwiek wart. Chyba jako rynek zbytu tanich towarów w supermarketach i dostawca taniej siły roboczej dla Zachodu. Oczywiście, do czasu kiedy nie da się już znaleźć więcej darmozjadów, na których zwali się winę za gospodarczą mizerię.

Uderzą we mnie również jako profesora. Cóż, moja profesorska pensja wzbudziłaby chyba uśmiech politowania każdego szanującego się górnika. Ale, przyznaję, ta praca ta nie ogranicza mnie w 100% i pozwala również działać artystycznie. Uderzy jednak mocno w młodszych pracowników naukowych, a ci to już nawet o kredycie mogą tylko pomarzyć (jaki bank daje kredyt zatrudnionemu na niskoopłacanych godzinach bez gwarancji utrzymania pracy naukowemu bądź artystycznemu wyrobnikowi?)

Dlatego powiem to jasno – to nie jest już mój rząd. Spieszę jednak ze słowami pocieszenia; z Gowinem określającym procedury medyczne pomagające ludziom pragnącym posiadać dzieci mianem „wyrafinowanej aborcji” i tak już nie był! Jakoś nie pożałowano również środków na wdrażanie poronionych pomysłów w dziedzinie szkolnictwa wyższego i edukacji. Dla tego typu kreatywności środki zawsze się znajdują. Ale to oczywiście inny temat.

I jeszcze jedno – zawsze denerwowała mnie maniera (chwilę po upadku komunizmu) określania Polski mianem „ten kraj”. Jeśli odnajdziecie takie określenie w tym poście to wiedzcie, że czynię to świadomie. Chcę o „ten kraj” walczyć – moim „piórem” i moja muzyką. Dla mnie demokratyczna Polska to ta z okresu krótko po upadku komunizmu. Jeszcze niedoskonała, ale dążąca prostą drogą do nowoczesności i dystansująca się od komunistycznej biurokracji. Chodzi o ten właśnie kierunek zmian. Niestety porzucony; stąd z mojej strony brak identyfikacji z Polską obecną.

czwartek, 19 lipca 2012


Agatka

„Agatka” Johanna Davida Hollanda to jedno z najmilszych przeżyć, jakich dostarczyła mi dawna muzyka polska. Kompozytor określa to dzieło jako „operetkę w 3 aktach”; my dzisiaj raczej określilibyśmy utwór jako śpiewogrę, czy singspiel. Określenie operetka trafniej oddaje jednak formę – muzyka zawiera bowiem również fragmenty godne najlepszych XVIII-wiecznych oper seria, znakomicie skonstruowane ensemble i dwa przepiękne duety miłosne. I wiele, wiele innych atrakcji ...
Najpierw moje Concerto Polacco i grupa solistów wykonała Agatkę w ramach festiwalu w Herne (tematem festiwalu były „alianse” – zatem polsko-niemiecka geneza opery doskonale pasowała do edycji festiwalu). W 2005 roku udało się wydać CD z zapisem live „Koncertu na imieniny Króla” z Zamku Królewskiego w Warszawie. W maju bieżącego roku po raz pierwszy – dzięku inicjatywie Bogdana Makala – udało się zrealizować wersję sceniczną z udziałem grupy fantastycznych studentów Wydziału Wokalnego AM we Wrocławiu i specjalnie zebranej do tego celu studenckiej orkiestry projektowej. Właściwie o każdym z solistów mógłbym coś ciepłego napisać. Jestem pod wrażeniem ich zaangażowania i pasji.
W pewnym sensie możemy powiedzieć, że muzyka przewyższa siermiężne (choć urocze jako przykład staropolskiej mowy) libretto Macieja Radziwiłła. Razem, dzieło jest atrakcyjną formą sceniczną pełną pretekstów do ciekawej realizacji. Skwapliwie skorzystała z tego Ewelina Pietrowiak, która „Agatkę” wyreżyserowała w sposób lekki i smaczny, a jednocześnie biorący pod uwagę brak środków na drogą scenografię.
Lekkość i urokliwość tej muzyki oraz znakomity warsztat Hollanda pod względem instrumentacji zaskakują mnie za każdym razem. Tak było i teraz – potwierdziły to dwa ostatnie wykonania – w bardzo pięknym budynku Teatru im. Solskiego w Tarnowie oraz w klubie... wojskowym w Krakowie w ramach Festiwalu Muzyki Polskiej z udziałem bardzo czujnej,  uważnej względem solistów i po prostu „produkującej” dobre uroczyste i pełne brzmienie (oraz, po ludzku, złożonej z fajnych, dobrych  i sympatycznych muzyków) tym razem Orkiestry Trybunału Koronnego w Lublinie. Pięknie grające oboje – Ola i Dominika zasługują  tu na szczególne ode mnie słowa podziękowania...
Mam nadzieję, że moja przygoda z Agatką jeszcze się nie skończyła...

O Bachu słów jeszcze kilka i trochę o wszystkim – edytorstwie, doktoratorstwie i habilitacjach

Wpisy vladimira (pod postem „Bach na fortepianie”) wydają mi się bardzo ciekawe i zasługujące z mojej strony na kilka osobnych esejów. Na razie razem i krótko.

Oczywiście, wiemy, że kompozytorzy XVIII wieku nie mogli liczyć na nieśmiertelność. Dopiero dzisiejsze czasy przyniosły niespotykane przedtem zainteresowanie muzyką dawnych epok, jej przewartościowanie nie pod kątem aktualności lecz „ponadczasowych” wartości i włączyły te dawne dzieła w obieg codziennego życia koncertowego. Bach na pewno nie liczył na to, że przetrwają wszystkie jego utwory. Wydaje się jednak, że cykle o najwyższym stopniu abstrakcji takie jak „Kunst der Fuge”, „Musikalisches Opfer” czy w pewnym stopniu „Wohltemperiertes Klavier” to pisane nutami traktaty kompozycji. One to planowane były właśnie jako swojego rodzaju testament muzyczny. Bach doskonale wiedział, że jedynie takie utwory mają szansę przetrwać (w podobny sposób jak przetrwało choćby dzieło Palestriny jako symbolu pewnej epoki i pewnego stylu). Prawdopodobnie musiał  również ciągle udowodniać, że jest nie tylko grajkiem – wirtuozem, improwizatorem, ale kompozytorem właśnie. Paradoksalnie, właśnie jego kompozycje o znacznie większym stopniu skomplikowania i zakomponowania materii dźwiękowej w stosunku choćby do modnego Telemanna (z całym szacunkiem i podziwem dla weny i geniuszu Telemanna) nie zyskiwały tak szerokiego uznania.  To nie jest muzyka „koncertowa”, jej wartość użytkowa jest ograniczona. Innym ciekawym świadectwem jest publikacja sześciu klawesynowych Partit i zabiegi o jak najszersze rozpowszechnienie  tego „opus 1”.  Również w tym wypadku Bach bardzo przekracza wszelkie konwencje pisania suit klawesynowych.

Mam nadzieję, że mój wpis dotyczący wydania „Inwencji i sinfonii” nie zostanie poczytany jako krytyka osoby Jana Ekiera. Nie mylą się tylko ci, którzy nic nie robią. Wydanie pochodzi po prostu z innych czasów i jest już, w świetle naszej dzisiejszej, ogólnie dostępnej wiedzy, nieaktualne. Siłą rzeczy – wydania pedagogiczne, dydaktyczne szybko tracą aktualność...Problemem jest dla mnie niedostrzeganie problemu przez PWM i ciągłe powielanie tego typu wydań (w dziedzinie muzyki organowej mamy podobny problem!) przy braku starań o pojawienie się wydań aktualnych. Mam wrażenie pewnej nieświadomości „oczekiwań rynkowych” ze strony naszego narodowego wydawcy muzycznego. Problemem jest tu pewnie również brak środków ; wydaje się jednak, że u podłoża zjawiska jest brak świadomości. W Polsce istnieje przepaść między teoretykami i muzykologami pozbawionymi świadomości praktycznych konsekwencji działań edytorskich z jednej strony i muzykami nie dysponującymi bazą teoretyczno-naukową niezbędna do podjęcia się zadań edytorskich z drugiej. Ten rozdźwięk między teorią i praktyką jest zresztą ważną bolączką polskiego szkolnictwa muzycznego WSZYSTKICH szczebli. Innymi słowy: praktyka muzyczna nie chroni naszych naukowców przed opowiadaniem bzdur łatwych do rozszyfrowania przez każdego grającego, a z kolei, muzycy-praktycy gnani do pisania doktoratów, habilitacji o naukowym polorze nie sięgają wyżej po rzeczywiście twórcze połączenie artystycznej kreacji z rzetelnym warsztatem naukowym. Przecież zamiast pisywać pseudonaukowe ...(określenie usunięte przez autocenzurę)  pod tytułem „Partia fletu w muzyce kameralnej na  przykładzie 2 sonat fletowych” (instrument dobrany przeze mnie losowo!, konstrukcja tematu niestety typowa) muzycy (a przynajmniej ci obdarzeni trochę bardziej analitycznym spojrzeniem) mogliby właśnie w ramach tychże publikacji odkrywać nową, nieznaną literaturę bądź dokonywać pedagogicznych opracowań z pożytkiem dla polskiego życia muzycznego i bez powiększania zwałów pseudonaukowej makulatury.
No, ale w polemicznym ferworze zapędziłem się w zupełnie inne rejony odchodząc od wyjściowego tematu...

Jeszcze jeden bardzo inspirujący wątek we wpisie vladimira to ten dotyczący uczuć i emocji. Oczywiście – tak cudowne „analizy psychologiczne” jak „Don Giovanni” duetu Da Ponte-Mozart czy opis Charlesa Burneya tego, jak CPE Bach zatracał się w improwizowaniu na klawikordzie (muzyka tego ostatniego kompozytora to zresztą właśnie cudowny przykład emanacji najrozmaitszych stanów psychologicznych w muzyce; czasem kilka różnych stanów w jednym takcie!) świadczą o niespotykanym wcześniej bezpośrednim eksponowaniu emocji i apelowaniu do emocji przez kompozytorów. Z drugiej strony, muzyka romantyzmu przez nas bezkrytycznie przyjmowana jako naturalnie emocjonalna jest również skrajnie techniczna (to właśnie romantycy „spetryfikowali” i pedantycznie zachowywali formę allegra sonatowego!). Dla mnie fascynujący jest również „przepływ” emocji u Haydna – geniusza muzycznej czystej formy tkającego jednak swoje intelektualne konstrukcje z wysoce emocjonalnego pod względem motywicznym i harmonicznym materiału. Ale jak tu zinterpretować taką emocjonalność słowami? Tu nie mamy operowych odniesień i konwencjonalnych postaci-charakterów jak u Mozarta... Ta muzyka wymyka się słowom. Temat emocji w muzyce wcześniejszej i świadomego ich odmalowywania przez wczesnych twórców wart jest chyba szczegółowego zbadania (a może coś na ten temat jest?).
Ja wierzę w to, że choć uczucia w muzyce XVII i XVIII wieku ubrane są w kostium alegorii lub wyrażane językiem afektów to są mimo wszystko prawdziwymi uczuciami. No, spróbujmy zmusić jakiegoś jazzmana do opowiedzenia o uczuciach i wyszczególnienia jakie gdzie uczucia miał ... Chyba trudne ... A przecież nikt nie zarzuci muzyce jazzowej braku emocjonalności ...

Dziękuję za inspirujący wpis a wszystkich odwiedzających mojego bloga zachęcam do przeczytania refleksji vladimira.