poniedziałek, 1 października 2012

O ukraińskim śpiewaniu i polskiej konkursomanii


Niedzielny koncert z A Capella Leopolis w Gdyni… Ależ śpiewają Ci Ukraińcy! Ma się wrażenie, że ich głosy płyną gdzieś z głębi serc opowiadając o uczuciach, radościach, smutkach… Cudowne obcowanie z istotą muzyki, niezależną od jakiegokolwiek zapisu nutowego.
To chyba dlatego tak bardzo kocham grać dla tamtej publiczności ze Wschodu; oni rozumieją tę całą muzykę jakoś tak, całym ciałem i duszą pospołu. Nie muszą jej intelektualnie analizować. Chyba dlatego nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać na mojej muzycznej drodze niemuzykalnego Ukraińca. Podobno zresztą jestem ukrainofilem…

A w Polsce bywa z tym różnie. Znam kilku profesjonalnych muzyków, którym miano niewrażliwego na piękno muzycznego drwala (sprawnie przebierającego palcami po instrumencie)  naprawdę przystoi.
Oczywiście, znam też po prostu więcej  muzyków w Polsce niż na Ukrainie. A jadąc na Wschód spotykam raczej tych wrażliwych; to inny rodzaj kontaktu niż szara codzienność własnego podwórka. To pewnie dlatego.  Dlatego daleki jestem jednak od uogólniania. Jeśli wchodzę w taki tok myślenia i pozwalam sobie na pewne generalizowanie to tylko dlatego, że niektóre zjawiska nie dają się inaczej ująć …A pytania, które chciałbym tym razem postawić  wydają mi się ważne.

Co się z nami stało?  Gdzie zatraciliśmy tę pierwotną wrażliwość, którą ludzie Wschodu – biedniejsi przecież od nas, nie dysponujący takimi środkami jak my, wciąż pielęgnują? Gdzie tkwi błąd?
Nie wiem …
Chciałbym jednak podzielić się garścią dawno zapowiadanych refleksji dotyczących polskiego szkolnictwa muzycznego. Wielu moich rozmówców jest z faktu, że posiadamy zorganizowany system szkół muzycznych niesłychanie dumnych. Ja też. Uważam, że system jest dobry, powinien być rozwijany, a szkół muzycznych powinno być przynajmniej dwa razy tyle. Tak właśnie i nie tylko dla dzieci, które zadowolą zmysł estetyczny przeprowadzających egzaminy wstępne Panien i Pań Rytmiczek. I ładnie rzucą piłeczką, i jeszcze pięknie się uśmiechną, a potem zaśpiewają ćwiczoną z rodzicami-muzykami 3 lata piosenkę… Czy w ogóle jest jeszcze w naszych szkołach muzycznych miejsce dla nieśmiałych introwertyków, neurotycznych wirtuozów żyjących we własnym świecie? Czy to poszukiwanie przyszłych artystów, czy jakiś casting do zespolików pieśni i tańca?

Ważniejsze dla szeroko rozumianej kultury muzycznej jest chyba to, że tak naprawdę to w KAŻDEJ szkole ogólnokształcącej powinna być możliwość czynnego uprawiania muzyki. Jakiejkolwiek muzyki, byle czynnie… Piosenki, keyboardy, chór…Byle nie bezmyślna konsumpcja suchych danych biograficznych przeznaczonych do wykucia na pamięć. Bo Chopin wielkim kompozytorem był... (a Beethoven głuchym).

Ale wróćmy do szkół muzycznych.  Tych profesjonalnych; tych przygotowujących do przyszłego zawodu.
Uważam zatem, że wbrew pozorom i wbrew obiegowym poglądom wielu muzyków szkoły muzyczne nie są dokładnie tym samym, co szkoły mistrzostwa sportowego. Na ujawnienie się talentu trzeba czasem poczekać. Siedmiolatek czy sześciolatek efektownie prezentujący się na egzaminie niekoniecznie ma zadatki na artystę; jest czasem śmielszy od rówieśników. Zaś obecny priorytet – oszczędność poprzez przyjmowanie i kształcenie tylko tych dzieci, które dają gwarancje szybkiego sukcesu konkursowego jest błędny. Dlatego jestem właśnie zwolennikiem powszechności dostępu do dobrej edukacji muzycznej szczebla podstawowego.
Jak mają się w tym wszystkim konkursy? Konkursy na tym etapie służą u nas często nieustannej weryfikacji nauczycieli. Obecny system nastawiony na „sukces” generuje coraz to nowe konkursy. Z grubsza jest tak : ponieważ wiadomo, że nauczyciele są oceniani na podstawie sukcesów konkursowych uczniów trzeba stworzyć odpowiednią ilość konkursów umożliwiających odpowiednią ilość laurów. Wielu uczniów jeździ sobie z konkursu na konkurs; zaniedbując przy tym jakiekolwiek sensowne wykształcenie ogólne i ogólny rozwój. Czy rozwijają przy tej okazji jakąkolwiek wrażliwość muzyczną? Wątpię. Nie o to przecież tu chodzi …
Chodzi o sprawność. O wyścigi. Wyścig muzycznych szczurów.

Konkursy to również znakomita szkoła konformizmu, grania pod wymagania „mainstreamowego” jury i przeciętny gust zasiadających. Często rezygnacja z indywidualności.
Ja szczęśliwie jestem wykładowcą akademickim, który może pozwolić sobie na dystans do muzycznych wyścigów, na własny program życiowy i dydaktyczny. Może pozwolić sobie na fanaberię indywidualnego podejścia do studentów (jakoś to nawet w języku Krajowych Ram Kwalifikacji i innych bredni wynikających z najnowszej ustawy zmieszczę).
Wiem jednak, że i w naszej praktyce akademickiej uczelni muzycznej sukcesy konkursowe są brane pod uwagę, ba, wręcz uważane bywają za miernik skuteczności dydaktycznej. Moja opinia o nieprzystawalności kryteriów konkursowych do tych kryteriów, a przede wszystkim uczciwości wobec sztuki jakimi powinniśmy się kierować my – profesorowie-artyści jest raczej w zdecydowanej  mniejszości. Czasem jest tak, że ocena studenta zależy od sukcesu na tym, czy innym konkursie. Argumentem, że przecież nie wiemy kto zasiadał i czym tak naprawdę się, zasiadłszy, kierował,  a jedynymi uprawnionymi do oceny jesteśmy my (a nie przypadkowa komisja przypadkowego konkursu) można rzucać niczym grochem o ścianę.

Organizujmy konkursy i cieszmy się z sukcesów naszych uczniów/studentów. Nagradzajmy ich za sukcesy i wyróżniajmy. Przy tym wszystkim nie zapominajmy jednak o tym, że są one na drodze muzyka tylko narzędziem, etapem … To nie o konkursach jest muzyka; zafiksowanie naszego edukacyjnego systemu na sukcesach typu sportowego jest drogą donikąd. Pamiętam moją wizytę (przed laty) w szkole muzycznej w Irkucku, gdzie zaprezentowano mi dzieci grające pięknym dźwiękiem proste technicznie utwory, a nie bezmózgich wymiataczy … Bierzmy przykład ze wspaniałej kultury muzycznej Wschodu; gdzie sukcesy techniczne (i konkursowe) są pochodną wrażliwości i jej rozwijania , a nie celem samym w sobie.




4 komentarze:

Samotulinus pisze...

Zgadzam się z Panem w 100% - to KRK zupełnie nie przystaje do profilu kształcenia artystów. To co najcenniejsze w muzyku – indywidualizm, niepowtarzalna osobowość, charyzma, usiłuje się tutaj stłumić za pomocą biurokratycznego gorsetu, wyznaczania jakichś ram kształcenia. Model japoński (vide „szkoła Suzuki”) u nas na szczęście nie przejdzie. Uczelnie muzyczne przygotują (nie mają innego wyjścia) te opatrzone mnóstwem dziwnych kodów sylabusy, posegregują je i schowają grzecznie do szuflady na wypadek kontroli, a i tak proces kształcenia będzie odbywał się wedle sprawdzonej relacji mistrz-uczeń, jak za starych, dobrych, „rzemieślniczych” ;) czasów.

Ja także jestem przeciwnikiem konkursów muzycznych, przede wszystkim wobec faktu iż nie da się wytypować obiektywnych kryteriów oceny interpretacji (poza tym najmniej istotnym, najbardziej oczywistym, dotyczącym precyzji w odwzorowaniu oznaczeń nutowych). Czy jednak istnieje jakaś sensowna alternatywa? Jak inaczej utalentowany wirtuoz zdoła przebić się do mediów? Jak pośród coraz większej konkurencji mają wyłowić go menedżerowie organizujący koncerty czy producenci wydawnictw fonograficznych?...

MUZYKA DAWNA I NIE TYLKO pisze...

Muszę powiedzieć, że nie jestem aż tak zapamiętałym wrogiem konkursów jak to wynikałoby z wpisu. Przyjmuję je jako część rzeczywistości rynku muzycznego i staram się do tej rzeczywistości przygotować np. moich studentów.
To, co mi przeszkadza to fakt ukonkursowienia szkolnictwa muzycznego niższych szczebli. Po prostu konkursomania zaczyna się zbyt wcześnie.
Uczniowie powinni mieć czas również na inne zainteresowania i rozwijanie różnych obszarów życia umysłowego, a nie tylko ćwiczenie technicznej sprawności grajka.
Uważam jednak, że również na tym etapie konkursy są potrzebne.
Chodzi tylko o to, aby zachować umiar i nie podporządkowywać systemu temu, czy uczeń ma, czy nie ma predyspozycji konkursowych.

Samotulinus pisze...

To może dołożę jeszcze swoją cegiełkę do zachwytów nad ukraińską tradycją śpiewaczą, inicjującą niniejszy wpis Gospodarza :)

Muszę przyznać, że od lat interesuję się dokonaniami kameralnych (w pojedynczej obsadzie) grup wokalnych, uprawiających bardzo wszechstronny repertuar, od klasyki, przez folk, jazz, na popowych przebojach skończywszy. Kiedyś docierały do nas nagrania jedynie wybranej garstki wykonawców (The King’s Singers, Take 6, Manhattan Transfer, czy Swingle Singers), jednak rewolucja internetowa umożliwiła mi dotarcie do zespołów, których nagrania były trudno osiągalne, albo nawet do tych, o których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia. Znacznie zatem poszerzyłem swoją orientację w tym nurcie wykonawstwa, zarówno w perspektywie historycznej (od przedwojennych Revellersów, Comedian Harmonists, przez złote lata swingu i takie grupy jak: Hi-Lo’s, Four Freshmen, aż po zaawansowane harmonicznie i fakturalnie aranżacje takich grup, jak: Singers Unlimited, czy The Real Group), jak i geograficznej (znakomity brazylijski sekstet BR6, francuskie Double Six, węgierski Cotton Club Singers, włoskie Neri Per Caso, fiński Rajaton, brytyjski Voces 8, amerykański New York Voices, polscy NOVI Singers itp. itd.). W ostatnich latach zauważyłem zwiększoną aktywność na tym polu zespołów zza naszej wschodniej granicy. Kilka lat temu, uwiodły mnie swoją oryginalnością, świeżością aranżacji i precyzją wykonawczą nagrania białoruskiego sekstetu mieszanego Camerata z Mińska (zwłaszcza płyta „Miracle” z 2006 roku, będąca prawdziwym wokalnym cudem).
Natomiast całkiem niedawno natknąłem się na absolutny hit – zespół, który uważam za najlepszą obecnie grupę wokalną tego typu na świecie, zarówno ze względu na niespotykaną giętkość interpretacyjną oraz wszechstronność repertuarową, fantastyczne propozycje aranżacyjne, jak i miażdżącą perfekcję wykonawczą. Gdybym spośród tych kilkudziesięciu wiodących grup miał wybrać tylko jedną, której nagrania zabrałbym ze sobą na bezludną wyspę ;), wybrałbym…

...sekstet męski ManSound z Kijowa!!!! (gorąco polecam zwłaszcza dwie płyty: „Slavic Roots” z 2003 roku oraz „Voyage” z 2008 roku)

Samotulinus pisze...

Czy można jednak mówić o jakiejś wyraźnej różnicy w stopniu umuzykalnienia Ukraińców i Polaków? Osobiście mam wątpliwości i wzdragałbym się przed takim uogólnieniem. Znam świetne zespoły i chóry oraz szereg tych mniej zachwycających, zarówno w Polsce, jak i na Ukrainie (na Białorusi czy w Rosji).

Trochę inna kwestia, to pytania które Pan postawił:
„Co się z nami stało? Gdzie zatraciliśmy tę pierwotną wrażliwość, którą ludzie Wschodu – biedniejsi przecież od nas, nie dysponujący takimi środkami jak my, wciąż pielęgnują? Gdzie tkwi błąd?”

Tutaj jest coś „na rzeczy” i wydaje mi się, że klucz do zrozumienia tego fenomenu tkwi w częściowym zatraceniu przez nas słowiańskich korzeni. Szeroka publiczność przez lata była karmiona cepeliowskim folkiem w stylu zespołów Mazowsze i Śląsk, a ten prawdziwy folklor, z krwi i kości, sięgający źródeł ludowej wrażliwości i muzykalności był kultywowany przez wymierającą grupę prowincjonalnych „duchowników”, w niemal całkowitej izolacji od mediów. Na Wschodzie muzyka ludowa ma jednak dużo wyższy status i być może z tej tradycji bierze się owa „wrodzona” wrażliwość na śpiew, na bezpośrednie i szczere wyrażanie uczuć za pomocą dźwięków.
Na szczęście ta sytuacja stopniowo zaczyna ulegać u nas poprawie za sprawą coraz liczniejszych zespołów folkowych młodszego pokolenia, których charyzma i interesujące łączenie ludowej tradycji z nowszymi (atrakcyjnymi dla młodych słuchaczy) stylami muzycznymi przyciąga na powrót do korzeni i sprawia, że przestajemy wstydzić się własnej tradycji. Zaczęło się od Kwartetu Jorgi, ale później sporą popularność zdobyła m.in. Orkiestra św. Mikołaja i Kapela ze Wsi Warszawa. Płyta tego ostatniego zespołu, zarejestrowana w 2004 roku i nosząca wymowny tytuł „Wykorzenienie”, jest znakomitym przykładem udanej syntezy nowego ze starym. Niezwykle poruszający „Lament”, zaimprowizowany a cappella przez zaledwie kilkunastoletnią wówczas Maję Kleszcz, daje nadzieję, że nie zatraciliśmy się tak całkiem w skomercjalizowanej rzeczywistości współczesnego rynku muzycznego, i że w naszym narodzie także tkwi jeszcze muzyczna moc! :)