czwartek, 31 maja 2012


Obamo,  do kąta!

Niewątpliwy lapsus językowy wynikający prawdopodobnie z powtarzanych i utartych stereotypów na temat Polski. Nie było polskich obozów koncentracyjnych; byli przecież jednak tacy, którzy aprobowali zagładę Żydów i mówili o „dobrej stronie” poczynań Hitlera i „odżydzeniu Polski”. Za taki, a nie inny obraz za granicą my sami ponosimy odpowiedzialność.  Nasza kawaleria broniąca dobrego imienia Polski dzielnie ruszy jednak do boju i nie wątpię, że zmusi prawdopodobnie Najpotężniejszego Polityka Świata do trzykrotnego przynajmniej odszczekania potwarzy.
Tymczasem, przy zbyt małym chyba zainteresowaniu dyskusja „na rządzie” i w mediach dotycząca konwencji Rady Europy o zapobieganiu i przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej... Dokument określany bywa jako „kontrowersyjny”, co jest samo w sobie już zdumiewające. Nietrudno zauważyć, że słowo „kontrowersyjny” robi u nas wspaniałą karierę wtedy, kiedy chodzi o kwestionowanie z najbardziej oczywistych dla każdego porządnego człowieka praw i wartości. Przerażające jest dla mnie to, że są w Polsce ludzie, którzy ochronę prawa kobiet do cielesnej integralności uważają za zagrożenie dla wartości rodzinnych. Należą do nich minister Jarosław Gowin, jak również członkowie Zespołu ds. Rodziny Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu Polski. Jeżeli dla tych osób i środowisk mających bądź co bądź wpływ na polską politykę  próba ochrony tych wartości jest „kontrowersyjna” to jawi mi się naprawdę ponury obraz naszego kraju. Czyż wspomniane i wałkowane na wszelkie strony wartości rodzinne mają opierać się na prawie męża do karania żony? A może właśnie lepiej bijać żonę niż dzieci? Boć przecież bezwarunkowy zakaz bicia dzieci jest dla wielu równie „kontrowersyjny” ... Poczytałem sobie dokument i szybko zrozumiałem, że podstawą kwestionowania konwencji jest fakt, że właśnie  w Polsce w ostatnich latach sytuacje bardzo szczegółowo wymieniane przez dokument jak najbardziej wydarzały się przy zupełnej bierności państwa (ew. ponownej wiktymizacji ofiar bądź braniem strony opresyjnego systemu). Konwencja nakłada na państwo polskie konkretne zobowiązania, których nie da się już tak łatwo obejść. Sądzę, że dokument warto przeczytać i wyrobić sobie własne zdanie na jego temat:
Co ciekawe, w internecie nie znalazłem polskiego tłumaczenia (ale też nie szukałem aż tak bardzo; pewnie jest, będę wdzięczny za link...)

Martwi mnie stereotypowy obraz „Polaka” (czy wręcz „Polaczka”), którego wyrazem stała się niefortunna wypowiedź Obamy. Sądzę jednak, że jedyną naprawdę skuteczną obroną jest nasz bezwarunkowy akces do świata podstawowych wartości demokratycznego świata i czynne udowadnianie, że jest Polska krajem nowoczesnym i nieodstającym pod względem etycznym.
Wtedy takich niefortunnych wypowiedzi po prostu nie będzie.
Przeczytane dzisiaj 

...w "Rzeczpospolitej" (ta bowiem gazeta masowo okupuje siedzenia i półki w pociągach IC)
Cena za dzień pobytu reprezentacji (w hotelu Hyatt) tylko trochę przekroczyła 20 tysięcy euro. ... - mówi "Rz" Konrad Paśniewski, dyrektor reprezentacji.
Piłka nożna rządzi się własnymi prawami; zresztą chyba każda dziedzina życia operuje innym systemem wartości pieniądza. Coś co w jednej dziedzinie jest małą sumą w innej pozwoliłoby na realizację wielu odlotowych i potrzebnych marzeń.
Muszę jednak przyznać, że jakoś rozbawiło mnie samo sformułowanie ...

wtorek, 29 maja 2012


Paulina Łuciuk

Przyjemną stroną uczenia są niespodzianki. Często większe od tych przeżywanych na koncertach wielkich sław. A dla mnie; bądź co bądź akademickiego nauczyciela, na pewno bardziej autentyczne.
W kwietniu prowadziłem kurs dla Szkoły Muzycznej im. Szeligowskiego w Lublinie. Powód ten co zwykle: pianiści radzą się klawesynisty co zrobić z tym Bachem ... Wieczorem po kursie wywiązuje się rozmowa z nauczycielami i uczestnikami; okazuje się, że jedna z uczestniczek jest utalentowaną kompozytorką ... Siada do fortepianu i gra mi swoje kompozycje, jedną po drugiej ... Kiedy zdążyłem trochę ochłonąć ...okazuje się , że oprócz tego jest jeszcze śpiewaczką ...zaczyna grać własne pieśni akompaniując sobie na na fortepianie...pieśni są po ukraińsku, oczywiście jakaś kropla ukraińskiej krwi (no i co powiecie? znów ta Ukraina...)...
Po miesiącu nadarzyła się okazja wykonania fragmentów „Suity góralskiej” w Lublinie na koncercie organowym – inauguracja pięknie odrestaurowanych przez Krzysztofa Deszczaka organów Walckera w kościele ewangelickim. Wspólnie z Nastią Arbuzow(v)ą planujemy wykonanie też pieśni autorki w Katowicach (Muzeum Śląskie, 10.06, zapraszam!) ...
Dlatego na tym blogu – najlepsze życzenia dla Pauliny dalszego, pięknego rozwoju talentu. A na zdjęciu: Paulina Łuciuk  i jakiś rozczochrany organista po koncercie.

poniedziałek, 28 maja 2012



Sopiłka i moje sopiłkarki

Czy we współczesnej kulturze muzycznej jest miejsce na nowe muzyczne instrumenty? Awans niektórych instrumentów pochodzenia ludowego do rangi instrumentów artystycznych jest dowodem na to, że tak. Zjawisko to bardzo rozpowszechniło się w krajach dawnego Związku Radzieckiego. Punktem wyjścia było pewnie w jakimś stopniu popieranie kultury „plebejskiej”, zakładanie oficjalnych zespołów „ludowo-estradowych” wymagających profesjonalnych muzyków czytających nuty itd. Można boczyć się na odejście od autentyzmu i pierwotnych form instrumentów, ale myślę , że w naszej współczesnej kulturze jest miejsce i na autentyczne wykonania muzyki ludowej, i na „Cepelię”, i na to, co obecnie określane jest mianem „nowej tradycji”. Oczywiście konserwatoryjny system kształcenia zakładał sięganie po repertuar muzyki „poważnej”; stąd w konsekwencji, daleko idące zmiany w konstrukcji instrumentów. Efekty są ciekawe.
Ja, za sprawą dwóch uroczych istot ze Lwowa (niechże mi wybaczą tę poufałość w dobrej sprawie) zetknąłem się bliżej z ukraińską sopiłką – wariantem fletu prostego o innym nieco sposobie zadęcia, innej aplikaturze, ale podobną skalą, biegłością ... Najpierw, na festiwalu „Bach-Fest” w Sumach poznałem Bożenę Korczyńską; córkę sopiłkowego guru Myrosława Tytowycza Korczyńskiego (nazwiska bezwstydnie spolszczam, ale nie przepadam za angielską transliteracją cyrylicy). Od lutego przebywa zaś u mnie na stypendium „Gaude Polonia” jej absolwentka - Nastia Arbuzowa.
Dziewczyny działają według zasady : „myśl globalnie, działaj lokalnie...” – są muzykami klasy europejskiej, wielkiej wrażliwości i biegłości, ale talent poświęcają instrumentowi o zasięgu, nie ukrywajmy, lokalnym. Sądzę jednak, że wartym rozpowszechnienia i popularyzacji. Próbują obecnie zainteresować budowniczych instrumentów konstruowaniem i eksperymentowaniem z konstrukcją sopiłek.
Niechże ten post będzie moim maleńkim wkładem w to zadanie. Zresztą obiecałem pisać o ciekawych zjawiskach artystycznych „u Ruskich” i słowa dotrzymuję.
Zainteresowanych ukraińską sopiłką zapraszam na stronę internetową moich sopiłkarek : www.dudalis.com



sobota, 26 maja 2012


Naród Panów

Mały remanent w głowie ... nic aktualnego...jednak rzecz, która nie daje mi spokoju.
Może najpierw jednak małe naświetlenie okoliczności. Późny wieczór, może dziesiąta, może jedenasta; rejsowy autobus z Ukrainy w kierunku Polski. Po dość szybkim przebyciu kontroli ukraińskiej, granica polska ... Nasze paszporty – większość ukraińskich i może ze dwa polskie znikają na wiele godzin. Przez kilka godzin nieliczni Polacy „dzielą los” znajdujących się na pokładzie Ukraińców – wszyscy jesteśmy ludźmi bez dokumentów... Psychologicznie: sytuacja obywatela z biedniejszego kraju, który chciałby coś uszczknąć ze znajdującego się z drugiej strony dobrobytu dzielnie chronionego przez powołane do tego służby.
I poczucie déjà vu; przecież dwadzieściakilka lat temu jako biedny jak mysz kościelna student z komunistycznej Polski korzystałem  z dobrodziejstw systemu edukacyjnego Niemiec, Francji, Holandii (do dziś miłe wspomnienie i poczucie wdzięczności za wsparcie i pomoc!) Symbolicznego wymiaru granic nie zapomnę do końca życia. Rzucania moim PRL-owskim: komunistycznym, ale jednak przecież polskim i po prostu moim paszportem przez typka na Prefekturze w Strasbourgu... Kłótni na granicy francuskiej – miałem prawo używać jednego tylko przejścia, ale nie chciałem jeżdżąc co tydzień nadkładać 200 kilometrów ... Kobietki w ambasadzie francuskiej w Warszawie długo i publicznie romansującej przez telefon i poniżającej polskich naukowców jadących na jakieś sympozjum i czekających na wizę; (po francusku mówili lepiej niż ona – Francuzka; to również był chyba casus belli) ...NRD-owskiego pogranicznika sprawdzającego, czy pełne tajemmniczych cyfr (cena kupionej przeze mnie bułki i jogurtu ...)  paragony z RFN-owskiego supermarketu zaplątane w moje nuty to nie korespondencja poruszających się groźnie wyglądającym niebieskim samochodem marki Polski (Mały) Fiat 126p szpiegów .. właściwie chyba wiedział co to jest i że nie ma co szukać, ale kolega ze zmiany akurat patrzył mu na ręce ...a on koledze ...
Celowo kilka takich ekstremalnych i wyrwanych z kontekstu obrazków z dalekiej już przeszłości; przeszłości, która dziś mnie bardziej już bawi niż boli. Ale idzie mi tu właśnie o emocje i symbole.
Miałem nadzieję, że wolni Polacy pamiętać będą o tym, że kiedyś byli narodem niewolników, gastarbeiterów. Miałem nadzieję, że wolni Polacy w kontaktach z tymi, którzy po wbiciu szengeńskich słupów granicznych znaleźli się  trudniejszej sytuacji pamiętać będą o tej przeszłości. Myślę zresztą, że na gruncie oficjalnych działań dowody takiego rozumienia są liczne i wciąż na nowo artykułowane. Chodzi jednak, powtarzam, o symbole i emocje; o to co na dole, a nie w oficjalnych deklaracjach. Bardzo zapada w pamięć takie bezsensowne czekanie na granicy (ciekawe, czy to demonstracja faktu, że do raju nie tak łatwo ?)
Przeraża mnie to, jak łatwo stajemy się Narodem Panów i jaką przyjemność sprawia nam to chwilowe poczucie wyższości wobec naszych sąsiadów ze Wschodu. „Tych Ruskich ...” (to określenie słyszałem nawet w ustach moich kolegów z profesorskim tytułem). O ciekawych artystycznych zjawiskach u „ruskich” napiszę zresztą wkrótce.
Nasi zaś (tu wracam do obserwacji z własnego podwórka) organizatorzy koncertów wykazują się niebywałym wręcz serwilizmem wobec wykonawców legitymujących się zachodnim paszportem. To jest jednak działanie racjonalne : zapraszając wykonawcę z własnego podwórka wchodzimy w konflikt innymi wykonawcami, słaby wykonawca z zachodnim nazwiskiem przyciągnie zaś snobistycznie nastawioną publiczność i przysporzy chwały festiwalowi i jego organizatorom, a potem sobie bezpiecznie wyjedzie. (Misjonarze przyjechali, zrobili sobie świetnie opłacaną publiczną próbę generalną przed innym ważnym koncertem w naprawdę ważnym dla nich miejscu. Potem dostali świetną recenzję, boć przecież autorytety, a nie nasze miejscowe Jankomuzykanty.)
A może jest po prostu tak, że potrzeba bycia Narodem Panów wynika z pozostawania Narodem Niewolników ?



Prawnikalizacja

Do napisania tego posta mocno zainspirowały mnie wypowiedzi Jacka Żakowskiego na temat zjawiska określanego przez niego jako finansjalizacja:
Od 30 lat finansjalizacja dewastuje kolejne sfery życia społecznego. Zamienia pacjenta w klienta, a lekarza w dostawcę usługi medycznej. Ucznia zamienia w nabywcę oferty edukacyjnej, nauczyciela czyni jej wykonawcą. http://wyborcza.pl/1,76842,11012642,ACTA_ad_acta__Co_ma_wspolnego_internet_z_biblioteka.html#ixzz1vyINZHv0
Dążność do przeliczenia każdego pacjenta, każdej medycznej procedury na wzięte z sufitu wartości liczbowe prowadzi do sytuacji absurdalnych. Pacjenci nie mogą zapisać się do lekarza, podczas gdy ten siedzi bezczynnie w gabinecie w czasie opłacanych godzin pracy.
Drugie źródło inspiracji to bardzo interesujący wywiad z publicystą Mykołą Rjabczukiem, jakiego słuchałem w zeszłym roku w BBC Ukrainian (zanim zamknięto tę, z mojego punktu widzenia, najbardziej interesującą ukrajinomowną stację radiową). Użył on terminu – państwo szantażu (szantażystska derżawa). Państwo szantażu to takie państwo, które wydając ogromną ilość aktów prawnych nie stara się ani o ich jakość, ani też nie zapewnia realnych możliwości ich egzekwowania. De facto celem jest stworzenie warunków, w których każdy na podstawie dowolnie dobranego paragrafu może być w dowolnym momencie pociągnięty do odpowiedzialności. Martwe paragrafy ożywają tylko wtedy, kiedy okazują się potrzebne dla realizacji jakiegoś partykularnego interesu. Co prawda, Rjabczuk usytuował Polskę w rodzinie państw praworządnych, niemniej sądzę, że to określenie bardzo dobrze pasuje do wielu praktyk wciąż obecnych w naszym kraju (nie tylko w IV RP).
Stanowienie prawa to nie tylko domena wielkiej polityki i wielkiego świata. Mam wrażenie, że po upadku komunizmu, który był przecież również upadkiem kafkowskiej zgoła biurokracji, władzę dusz w naszym kraju ponownie zawłaszcza myślenie pseudoprawnicze. Hasło ignorantia iuris nocet przy coraz większej ilości aktów prawnych, których znajomość staje się „niezbędna” dla prawidłowego funkcjonowania w różnych obszarach lawinowo wzrasta i uniemożliwia funkcjonowanie ludziom, których paragrafy nie kręcą. Przypominam sobie sytuację, kiedy po wprowadzeniu numerów NIP reprezentujący przecież Państwo Polskie urząd skarbowy mocą całego swojego autorytetu zaczął ścigać nauczycielkę, która pomyłkowo podała w zeznaniu podatkowym inny numer. Sposób załatwienia tej sprawy, zaangażowanie autorytetu demokratycznego skądinąd Państwa w sprawę przeciwko pojedynczemu przecież obywatelowi to dla mnie kompromitacja idei wolności, swoisty akt założycielski państwa opartego na pseudoprawie.
Prawnikalizacja to stanowienie prawa przez małe "p" na poziomie naszego życia codziennego przez domorosłych prawników-amatorów, którzy zamiast poświęcać energię własnej dziedzinie ekscytują się przedziwną mocą dokumentów i dokumencików. Wiele osób posiada jakąś ograniczoną władzę w pewnym obszarze; jakieś uprawnienia uprawniające do redagowania dokumentów wyznaczających pewne normy. Zastępują zatem działanie redagowaniem owych norm. Działalność publiczna przestaje być prezentacją istotnych wartości; emiterzy z powodzeniem emitują prawny badziew, pozostali zaś pływają w tym bagienku sprzecznych i niejasnych bądź jasnych, ale niepotrzebnych regulacji. Dużo energii trzeba zużyć, aby w tych prawnych chaszczach nie utonąć.
Mam wrażenie, że ludzie w Polsce należą do jednej z dwóch skrajnie różnych dwóch grup. Jedni pragną porządku za wszelką cenę. Życia uładzonego niczym dobrze wystrzyżony trawnik. Bardzo denerwują ich ci „inni” - często kreatywni, ale zawsze spóźnieni, wciąż biegający z rozwianymi włosami, potem na czole i nie do końca zawiązanym krawatem. Rzecz jasna, ci pierwsi chcieliby wymusić na tych drugich funkcjonowanie zgodne z przyjętą normą.
Typowym działaniem dla osób z „pierwszej grupy” jest również próba regulowania dowolnej jednostkowej sytuacji, jakiegoś mini-kryzysu za pomocą ogólnej regulacji. To działanie często wydaje się racjonalne, do momentu kiedy zdamy sobie sprawę, że naprawiając jeden mały problem zepsuto kilkadziesiąt innych i wprowadzono bariery tam, gdzie są one zupełnie niepotrzebne. Często stoi za tym również chęć uniknięcia odpowiedzialności za podpisaną własnym nazwiskiem decyzję. Wygodnie schować się za „obiektywnym” aktem normatywnym ...
Mój wpis nie ma na celu pochwały bałaganu.. Nie lubię jednak braku odpowiedzialności, a prawnikalizacja jest dla owej odpowiedzialności fasadą. Jest psuciem życia społecznego i relacji międzyludzkich wynikającym z braku odwagi wyartykułowania własnego zdania. Prawnikalizacja ma miejsce wtedy, kiedy rozwiązując nasze proste życiowe problemy siadamy do klawiatury komputera i redagujemy akt prawny. Nikt nie jest wyłączony, nikt nie ma prawa powiedzieć: „ale mnie to nie interesuje !” Przecież ignorantia iuris nocet. Prawnikalizacja zmusza nas do przyjęcia postawy obronnej i ochrony naszej integralności przed czyhającymi zewsząd ustawami, aktami, zarządzeniami, regulacjami. Zmusza nas wszystkich do zaśmiecania pamięci psedo-wiedzą, zmieniającymi się wciąż regulacjami. Zmienia nas na gorsze.

wtorek, 22 maja 2012


Po co ten blog ?

...chyba z potrzeby zapisania i podzielenia się ulotnymi chwilami, których doświadczam jako muzyk podróżujący, na którego wpływają odwiedzane miejsca; jako muzyk-kameralista; a nawet jako muzyk „do wynajęcia” – taki rodzaj klasycznego sidemana; wreszcie jako muzyk uczący co dla mnie jest w pierwszym rzędzie uczeniem się od moich „własnych” studentów. Jest tak, że chwile pozytywne ulatują w niebyt i tylko te negatywne pozostawiają naprawdę trwały ślad w psychice. Ostatnio było takich całkiem sporo. A może po prostu to ja nie jestem optymistą? Stąd moje duchowe ćwiczenie szukania trwałego sensu również w tych negatywnych doświadczeniach poprzez ich opisanie, zdefiniowanie, nazwanie po imieniu (choć bez nazwisk). Dla jasności – nazwiska tylko takie, które w moim życiu zaświeciły najpiękniej.
Ci, którzy mnie nie znają kojarzą moje nazwisko ze światem „muzyki dawnej” (cokolwiek by to miało znaczyć). To prawda; bardzo kocham starocie. Równie mocne bicie serca wywołują we mnie XVII-wieczne organy, XIX-wieczny fortepian i organy Hammonda. Bardzo kocham  „Orfeusza” Monteverdiego, „Messe des Morts” Charpentier, Mszę h-moll Bacha, koncerty wokalne Bortniańskiego, symfonie Bałakiriewa i „Damę Pikową” Czajkowskiego.  Uwielbiam Joey de Francesco na Hammondzie i jedną z płyt Joe Cockera. Nienawidzę za to muzyki napuszonej, współczesne kompozycje wymagające pięciusetosobowego aparatu wykonawczego i pożerające wielomiesięczne subwencje na kulturę budzą w pierwszym zetknięciu moje wątpliwości (zainteresowanie i zachwyt tylko te, w których 500-osobowy skład wynika z konieczności artystycznej). Częste w środowisku akademickich muzyków proklamacje jaka muzyka ma prawo znajdować się na piedestale - odrzucam. Zbyt łatwo z tego piedestału spaść. Czasem wolę dobrą piosenkę z akompaniamentem , której tekst i jego muzyczne zobrazowanie zmusza mnie do zadumy i refleksji. Lubię muzykę, w której wykonawca nie jest pionkiem w biurokratycznej machinie zetatyzowanych instytucji, lecz współtwórcą rozmawiającym ze słuchaczami.
Back to Early Music. Z nieznanych dla mnie powodów; często ulubiony obiekt ataku bezrefleksyjnych grajków. Jako muzyk spełniający się w kilku równoległych światach, którego działalność trudno zdeprecjonować zdaniem-wytrychem „gra barok bo nic innego nie umie”,  podejmuję rękawicę w obronie tych, którzy sami nie są w stanie przyjąć na klatę ciosów i grudek błota. Gram barok, bo, choć wymaga osobnej, specjalistycznej wiedzy - to też to umiem.
Jeśli moje pierwsze słowa świadczą o tym, że ten blog powstał jako reakcja na negatywne doświadczenia to jest to prawda. Powstał z fundamentalnej niezgody na kłamstwo, marność i  polskie piekiełko, w którym wiedzę zastępują nieuzasadnione opinie powtarzane jak objawione prawdy, a ludzie chcieliby uregulować i uporządkować życie (swoje i bliźnich) za pomocą wzajemnego szczucia się paragrafami wymyślanych naprędce aktów i akcików prawnych.
Mam jednak cichą  nadzieję, że częściej będę pisał o pięknych rzeczach, pięknych ludziach i pięknych emanacjach muzycznego ducha.