sobota, 22 września 2012

Bach - humanista

Pozwalam sobie przenieść na główną stronę bloga jeden z komentarzy, z którym bardzo się identyfikuję. Bardzo serdecznie dziękuję za ten piękny wpis.

Bach harmonia mundi pisze...
Witam serdecznie, jestem niezwykle poruszony odnalezieniem tego miejsca w sieci. Wywiązała się frapująca dyskusja, postaram się śledzić jej losy. Wśród stawianych pytań i prób odpowiedzi, szczególnie istotne jest tutaj skierowanie uwagi na ludzki wątek zawarty w wypowiedzi pana Miłosza "to jest zapis cierpienia głuchego neurotyka w dwóch aktach". To dobry trop. Myślę, że właśnie humanizm jest kluczem do zrozumienia statusu dzieł mistrzów? Dla mnie ten Bachowski pierwiastek to "człowiek", który przeziera przez geniusz. Bach rozumiał człowieka. Tak jak pan słusznie zauważył, wszystkie emocje są u Bacha ludzkie. Dla mnie właśnie ten humanizm, ludzkie emocje splecione z genialną materią muzyczną sprawiają, że dzieła Bacha są ponadczasowe, uniwersalne.
20 września 2012 14:48
Usuń

Twórcy i odtwórcy


Do napisania tego tekstu zainspirował mnie niedawny komentarz pana Tomasza Kmity, który znajdziecie pod refleksjami po koncercie Wolfganga Seifena. Dyskutant poruszył sprawy ważne i ciekawe oraz, co tu ukrywać, odnoszące się bezpośrednio do mojej działalności i mojej artystycznej tożsamości.
Pierwsze wynikające z komentarza pytanie często sam sobie zadaję. Czy prawdziwy twórca to ten, który komunikuje swój artyzm poprzez zapis na kartce papieru czy również „grajek” (hmmm, na przykład taki jak ja...) Czy wobec tego akt twórczy w muzyce jest równoznaczny z aktem pisania? Czy ja – muzyk, dla którego głównym tworzywem są różne brzmienia: przede wszystkim niepowtarzalne barwy ukochanych przeze mnie historycznych instrumentów (od klawesynów po Hammondy) ma prawo nazwać się twórcą? Czy też powinien pokornie przyjąć tytuł (epitet?) „odtwórcy”?
Drugie pytanie jest również dla mnie ważne...W czym przejawia się klasa kompozytora? Czy chodzi (jak to ujmuje pan Kmita) o własny język kompozytorski i czy kryterium „własności” obejmuje również parametr postępu i większego zaawansowania w stosunku języka poprzedników? Na ile autonomiczny powinien być kompozytor w stosunku do poprzedników?

Wbrew pozorom na pierwsze pytanie nie ma jasnej odpowiedzi. Użyte przeze mnie na początku retoryczne pytania sugerują pewnie, że chciałbym wejść na ścieżkę wojenną z twórcami-kompozytorami i udowodnić własną kreatywność muzyka-wykonawcy. No cóż, na estradzie często czuję się wystarczająco kreatywnie i odczuwam radość kształtowania czegoś nowego. Przyznaję jednak, że mam tu pewien kompleks. Często studiując to, w jaki sposób różne utwory są „utkane” przez kompozytora, nachodzi mnie tęsknota za wyrażeniem siebie w taki właśnie sposób. Taką pracę w muzycznym „biurze projektowym”. Trudno chyba porównać jakąkolwiek muzyczną sytuację z doświadczeniem kompozytora siadającego przed pustą kartką papieru. To wielkie wyzwanie. Myślę jednak, że w Polsce często przyjmuje się myślowy schemat, że muzyka (a przynajmniej klasyczna, bo w jazzie pojęcie kompozytor oznacza coś innego, a słowo odtwórca raczej nie jest używane) to to coś (to wyłącznie to coś), co jest zapisane na papierze. A z drugiej strony – we współczesnym przemyśle muzyki klasycznej wielu „nabywców” kieruje się właśnie nazwiskami wykonawców, a nie kompozytorów...chyba, że akurat zdarzy im się szukać konkretnego utworu... Współczesne szkolnictwo również kładzie nacisk na sprawność odtwórczą sprawdzaną na różnorakich muzycznych konkursach.  Stąd może powszechne dość mniemanie, że odtwórca ma tylko odtworzyć. O dewastującej, moim zdaniem, nasze muzyczne szkoły pladze konkursów pisał będę jeszcze wielokrotnie...To pewnie ta zaraza właśnie przekształca potencjalnie zdolnych młodych muzyków, w dostosowujących się do przeciętnego gustu danego konkursowego gremium muzycznych konformistów. Tu już nie ma mowy o wykonawcach-twórcach, ideałem jest odtwórstwo czyste (ewentualnie z malowniczym zarzuceniem grzywą...)
W bliskiej mi „muzyce dawnej” stosunek kompozytor-wykonawca byłt chyba bardziej naturalny. Kompozytor miał dostarczyć dobrego jakościowo materiału, ale ostateczny kształt należał do wykonawcy. Nie na darmo dawne traktaty (nawet śpiewu! patrz Tosi-Agricola) wymagały od wykonawcy dobrej znajomości reguł kompozycji. Wykonawca stawał się czasem wręcz „współkompozytorem”. Oczywiście to wszystko w różnych proporcjach. Bach zapisywał prawie wszystko, a Haendel zadowalał się tylko szkicem do późniejszej improwizacji. Ale ogólna reguła jest zachowana. Nie da się dobrze grać Bacha bez znajomości reguł Jego sztuki i trudno w niej przecenić rolę dobrego wykonania. A znów taki Chopin (skądinąd świetny improwizator)  zapisywał prawie wszystko – również tu jednak wykonawca jest ważnym ogniwem przekazania muzycznego misterium. Oczywiście trudno tu – tak, jak ma to miejsce w baroku – o wprowadzać zdobienia i elementy improwizacji, ale nie wyklucza to choćby pewnej spontaniczności w kreowaniu agogiki.  Z innej beczki: muzyka Ligetiego (w dużym stopniu podpadałby tu też Paweł Szymański) wymaga z kolei wykonawcy-maszyny (a jak to dowodzą pewne nagrania, zastąpienie wykonawcy maszynką jest wręcz korzystne dla dzieła). Swoboda rytmiczna jest tu niewskazana i wręcz wykluczona! Wymagania techniczne stawiane wykonawcy - ogromne, satysfakcja tego ostatniego z uczestniczenia w kreowaniu ostatecznej formy kompozycji – znikoma (choć satysfakcja z pokonania własnej słabości i satysfakcja z wykonywania znakomicie zaplanowanej i fascynującej po prostu muzyki – jak najbardziej!) Co ciekawe, niesamowitą precyzję zapisu rytmu i ograniczenie decyzyjności wykonawcy w tym względzie spotkamy też u Monteverdiego, a zatem w okresie historycznym, w którym takiej dokładności byśmy nie oczekiwali (muzyka dawna to jednak nie zawsze nieograniczona swoboda, o nie!)

Ja osobiście i bez pretensji do narzucania tego sposobu innym lubię to tak; jestem aktorem na scenie, który ma do opowiedzenia pewną historię. Uwielbiam ten moment, kiedy opowiadana przeze mnie historia zaczyna żyć własnym życiem, kiedy „na gorąco” tworzy się nowa konstrukcja logiczna utworu. Czasem jest to improwizacyjna, czy ornamentalna ingerencja w tekst; czasem tylko lekkie zmiany agogiczne, „słuchanie sali”, czy interakcja z moją publicznością. Za każdym razem inaczej. Nigdy tak samo. Oczywiście w taką zabawę wliczony jest pewien komponent ryzyka; nie sprzedaję przecież gotowego i niezmiennego produktu...(jak to czyni wielu moich kolegów, często zresztą świetnie).  Może dlatego tak bardzo kocham towarzyszenie muzyce wokalnej czy wręcz udział w operowym spektaklu. Tam się nie da dwa razy zagrać tak samo...I nie da się nie reagować.
Ale zdaję sobie sprawę, że są też „inne muzyki” wymagające odmiennego podejścia i inni muzycy.

I druga sprawa. Nasze oczekiwanie wobec kompozytorów, że stworzą własny, niepowtarzalny język dźwiękowy; oczekiwanie przeradzające się czasem w presję na tworzenie muzyki „nowej” za wszelką cenę. Często ocenia się kompozytorskie dokonania z perspektywy „postępu” w sztuce. To jest chyba doskonała utopia (choć funkcjonująca i to jak w kręgu stereotypowych oczekiwań i poglądów muzycznych, o których pisałem). Ultraawangardowe poczynania kompozytorów połowy XX wieku straciły swoją moc przez to, że doprowadzili oni muzykę do ściany. Niestety wyłamać się można tylko z istniejącej tradycji. Nie da się wyważyć dziury po drzwiach. Zaczęło się więc wznoszenie nowych murów, czasem przynajmniej jakieś odnoszenie się do konwencji, do tego, co robili poprzednicy. Wolność twórcza wymaga uprzedniego zniewolenia...
Myślę sobie, że ten szczególny rodzaj improwizacji, o którym pisałem: improwizacja w stylach jest właśnie takim rodzajem ponownego wznoszenia zburzonych już murów. Które można potem ponownie nadkruszać,  przeskakiwać...Najlepszym pokazaniem nie tylko znajomości reguł, ale i własnego artystycznego ego jest puszczenie oka do publiczności „wiem, że tak nie można, ale przekraczam tę regułę bo ją znam...” Kompozytorzy też często dokonują transgresji własnych zasad. Tym różni się najczęściej utwór np. Mozarta od napisanego współcześnie ćwiczenia „w stylu Mozarta”. Autorowi ćwiczenia nie wolno raczej przekroczyć reguł. A Mozart ciągle starał się bawić z niepisanymi regułami muzyki własnego okresu. Być może indywidualność istnieje tylko w świecie, w którym jeszcze obowiązują jakieś reguły?

Z pewnym przerażaniem stwierdzam post factum, że napisałem tekst godny zatwardziałego konserwatysty. Którym chyba nie jestem. A może jednak?
Ciekawe, być może w muzyce europejskiej wchodzimy w okres, kiedy muzyczne style zostały już zdefiniowane. To, co nam pozostaje – to wzorem kultur azjatyckich – cierpliwa pielęgnacja tego, co mamy. Trwanie wartości...Sztuka, której celem jest pogoń za nowością (a taki był rozwój muzyki europejskiej) chyba się trochę wyczerpała i stworzenie własnego, odbieranego jako oryginalny i autentyczny stylu wymaga finezyjnego ustosunkowania się do tego, co było. Mam jednak nadzieję, że nie zginie jednak sztuka rozumiana jako sposób życia, jako sposób postrzegania otaczającej rzeczywistości, jako wezwanie do ciągłego doskonalenia się. Jako odrzucenie tandety i bylejakości. Wezwanie obowiązujące tak twórców, jak i odtwórców. Mam nadzieję...

Dlatego może lepiej nie spierać się o definicje ...

sobota, 15 września 2012

Wolfgang Seifen w Tarnowskich Górach i inne przeżycia organowe


Ogromna radość obcowania ze sztuką jednego z największych żyjących organistów-improwizatorów (przez wielu uważanego za Numer 1 tej dziedziny muzyki). Co ciekawe stosunkowo często odwiedzającego Polskę i stosunkowo często grającego w mniejszych miastach. Niesamowite doświadczenie tego, jak maleńki, pneumatyczny instrument Schlaga urasta do rozmiarów orkiestry symfonicznej i fortepianu razem wziętych. Styl improwizowanej „Symfonicznej fantazji i fugi” przypominał jako żywo styl koncertów fortepianowych Liszta. Może, dla tych, którym improwizacja kojarzy się wyłącznie z emanacją osobowości improwizatora, warto przypomnieć, że w sztuce improwizacji organowej (i ogólnie w improwizacji klasycznej) zdolność utrafienia w konkretny styl, czy wręcz wyrażenia siebie poprzez język dźwiękowy konkretnego kompozytora uważana jest za umiejętność najwyższą. Można to przyrównać do tworzenia poezji w obcym, nie-ojczystym języku. Wśród wielu mocnych fragmentów nie sposób było nie zachwycić się również lekką, taneczną przygrywką chorałową na temat pieśni „Za rękę weź mnie Panie” o typie figuracji przywodzącym na myśl „Elfenromantik” Mendelssohna. Godna podziwu była uzyskana przez błyskotliwą artykulację i technikę oraz częste rozrzedzanie faktury lekkość brzmienia – trudna do osiągnięcia na tarnogórskim instrumencie o ciemnej raczej i wręcz „zawiesistej” barwie. Piękny koncert; tak dla koneserów i znawców problematyki improwizacji, jak i „zwykłego” słuchacza.
Seifen gościł już dwukrotnie w Koszalinie jako wykonawca współorganizowanych przeze mnie kursów organowych. Zawsze ujmowała nas Jego niesamowita klasa jako pedagoga –prowadząc zajęcia nigdy nie pozwalał sobie na przytłaczanie nawet najbardziej początkujących uczniów ogromem swojej sztuki (co bywa nieuleczalną przywarą niektórych wielkich artystów). Prowadząc zajęcia nigdy nie eksponuje własnego grania ograniczając się do podawania kluczy w niezbędnych momentach. Jego oszczędne i zarazem bardzo precyzyjne uwagi fantastycznie pomagają wejść uczniowi na kolejny szczebel. Wspaniały pedagog; pełen życzliwości i cierpliwości. Nawet osoby nieśmiałe rwą się przy nim do improwizowania.
Właściwie każdy organista mógłby mu czegoś zazdrościć (i pewnie zazdrości…)  – ale jak tu zazdrościć artyście takiej klasy, o tak ujmującym i sympatycznym sposobie bycia?

I drugie dzisiejsze doznanie organowe. Przypadkiem zdecydowałem się posłuchać mojej ulubionej audycji BBC 2 „Organist Entertains” Nigela Ogdena. Ulubionej, gdyż uwielbiam  zacieranie granic między organową klasyką i rozrywką właściwe anglosaskiej tradycji koncertowej (wspaniałe antidotum na napuszoną nudę organowego akademizmu) . W tym tygodniu poświęconej zmarłemu amerykańskiemu organiście – Carlo Curleyowi. W przeprowadzonym niegdyś wywiadzie Curley powiedział Ogdenowi wiele rzeczy, co do których jestem bardzo przekonany. Opowiadał, jak to zachęcał uczniów do podsłuchiwania wirtuozów organów kinowych grających lekką muzykę organową po to, by nauczyli się „komunikować” – grać dla ludzi (w dobrym sensie, oczywiście). Opowiadał mi, jak Jego nauczyciel organów „zniechęcał” go do grania na organach zanim nie osiągnie przyzwoitej techniki fortepianowej (ci, którzy znają moje opinie na temat uczenia gry organowej wiedzą jak bardzo bliskie jest mi to podejście). Wreszcie – mówił o tym, jak bardzo granie na organach to komunikowanie emocji i piękna, a nie realizacja akademickich ideałów…
To, że obie rzeczy zdarzyły się tego samego dnia to nie był jednak chyba zupełnie przypadek…

środa, 5 września 2012

Monika


Monika Raczyńska – 25 sierpnia 2012 roku odeszła od nas w wieku 49 lat

„Monika” – plakietkę z własnym imieniem uczynioną na wzór plakietek zawodowych kierowców wystawiałaś za szybę samochodu, kiedy podjeżdżałaś z klawesynem w jakieś miejsce dostępne tylko dla dostawców.  A nawet takie zupełnie niedostępne...
Trudno uwierzyć, że Cię już nie ma; w naszym muzycznym światku Twoja obecność wydawała się przecież czymś oczywistym. Należałaś do tych ludzi, którzy nie hałasują i nie trąbią o swojej wielkości. Po prostu są. Ogólnie ceniona była Twoja życzliwość i chęć zrozumienia pozwalająca na współpracę (czasem w sytuacjach, w których ktoś inny dałby za wygraną) bez okazywania własnego „ja wiem lepiej”. Może dlatego właśnie byłaś bardziej znana „w środowisku” niż na zewnątrz, choć na pewno – jako klawesynistka - zasługiwałaś na więcej. Trudno nawet znaleźć Twoje zdjęcie w internecie. Po wpisaniu Twojego nazwiska pojawiają się tylko zdjęcia i plakaty wielu znanych i bardzo znanych muzyków, którzy mieli przyjemność z Twojej wiedzy i umiejętności korzystać. A może po prostu świadomość, że wielu muzyków z różnych artystycznych kręgów nie ma wątpliwości, że w potrzebie warto zwrócić się właśnie do Ciebie, dawała Ci poczucie artystycznego spełnienia?
W nekrologu napisano o Tobie pięknie: „niezwykła kobieta i wybitna klawesynistka”. Nie sposób nie powtórzyć tu tych słów.
Trudno mi zebrać myśli pisząc te słowa; cały czas stajesz mi przed oczami. Tym bardziej, że całkiem niedawno jeszcze pisaliśmy do siebie o różnych życiowych i muzycznych sprawach. Cieszyliśmy się na rozmowę i kontakt po wakacjach. Nie mogę uwierzyć w to, że już nigdy nie zobaczę Twojego uśmiechu i nie będę mógł zapytać Cię o zdanie.

Żegnaj; niech ten wpis będzie moim skromnym wkładem w przechowanie pamięci o Twojej postaci. Postaci, bez której trudno wyobrazić sobie muzyczne życie Warszawy. Nigdy Cię nie zapomnę.