sobota, 15 września 2012

Wolfgang Seifen w Tarnowskich Górach i inne przeżycia organowe


Ogromna radość obcowania ze sztuką jednego z największych żyjących organistów-improwizatorów (przez wielu uważanego za Numer 1 tej dziedziny muzyki). Co ciekawe stosunkowo często odwiedzającego Polskę i stosunkowo często grającego w mniejszych miastach. Niesamowite doświadczenie tego, jak maleńki, pneumatyczny instrument Schlaga urasta do rozmiarów orkiestry symfonicznej i fortepianu razem wziętych. Styl improwizowanej „Symfonicznej fantazji i fugi” przypominał jako żywo styl koncertów fortepianowych Liszta. Może, dla tych, którym improwizacja kojarzy się wyłącznie z emanacją osobowości improwizatora, warto przypomnieć, że w sztuce improwizacji organowej (i ogólnie w improwizacji klasycznej) zdolność utrafienia w konkretny styl, czy wręcz wyrażenia siebie poprzez język dźwiękowy konkretnego kompozytora uważana jest za umiejętność najwyższą. Można to przyrównać do tworzenia poezji w obcym, nie-ojczystym języku. Wśród wielu mocnych fragmentów nie sposób było nie zachwycić się również lekką, taneczną przygrywką chorałową na temat pieśni „Za rękę weź mnie Panie” o typie figuracji przywodzącym na myśl „Elfenromantik” Mendelssohna. Godna podziwu była uzyskana przez błyskotliwą artykulację i technikę oraz częste rozrzedzanie faktury lekkość brzmienia – trudna do osiągnięcia na tarnogórskim instrumencie o ciemnej raczej i wręcz „zawiesistej” barwie. Piękny koncert; tak dla koneserów i znawców problematyki improwizacji, jak i „zwykłego” słuchacza.
Seifen gościł już dwukrotnie w Koszalinie jako wykonawca współorganizowanych przeze mnie kursów organowych. Zawsze ujmowała nas Jego niesamowita klasa jako pedagoga –prowadząc zajęcia nigdy nie pozwalał sobie na przytłaczanie nawet najbardziej początkujących uczniów ogromem swojej sztuki (co bywa nieuleczalną przywarą niektórych wielkich artystów). Prowadząc zajęcia nigdy nie eksponuje własnego grania ograniczając się do podawania kluczy w niezbędnych momentach. Jego oszczędne i zarazem bardzo precyzyjne uwagi fantastycznie pomagają wejść uczniowi na kolejny szczebel. Wspaniały pedagog; pełen życzliwości i cierpliwości. Nawet osoby nieśmiałe rwą się przy nim do improwizowania.
Właściwie każdy organista mógłby mu czegoś zazdrościć (i pewnie zazdrości…)  – ale jak tu zazdrościć artyście takiej klasy, o tak ujmującym i sympatycznym sposobie bycia?

I drugie dzisiejsze doznanie organowe. Przypadkiem zdecydowałem się posłuchać mojej ulubionej audycji BBC 2 „Organist Entertains” Nigela Ogdena. Ulubionej, gdyż uwielbiam  zacieranie granic między organową klasyką i rozrywką właściwe anglosaskiej tradycji koncertowej (wspaniałe antidotum na napuszoną nudę organowego akademizmu) . W tym tygodniu poświęconej zmarłemu amerykańskiemu organiście – Carlo Curleyowi. W przeprowadzonym niegdyś wywiadzie Curley powiedział Ogdenowi wiele rzeczy, co do których jestem bardzo przekonany. Opowiadał, jak to zachęcał uczniów do podsłuchiwania wirtuozów organów kinowych grających lekką muzykę organową po to, by nauczyli się „komunikować” – grać dla ludzi (w dobrym sensie, oczywiście). Opowiadał mi, jak Jego nauczyciel organów „zniechęcał” go do grania na organach zanim nie osiągnie przyzwoitej techniki fortepianowej (ci, którzy znają moje opinie na temat uczenia gry organowej wiedzą jak bardzo bliskie jest mi to podejście). Wreszcie – mówił o tym, jak bardzo granie na organach to komunikowanie emocji i piękna, a nie realizacja akademickich ideałów…
To, że obie rzeczy zdarzyły się tego samego dnia to nie był jednak chyba zupełnie przypadek…

4 komentarze:

Unknown pisze...

Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem Pana powyższy wpis na blogu, ale jedno stwierdzenie wręcz mnie zszokowało -
"warto przypomnieć, że w sztuce improwizacji organowej [...] zdolność utrafienia w konkretny styl, czy wręcz wyrażenia siebie poprzez język dźwiękowy konkretnego kompozytora uważana jest za umiejętność najwyższą."
Jeśli improwizacja jest komponowaniem "tu i teraz" - nie wiem czy się Pan z tym stwierdzeniem zgadza - to komponowanie czyimś językiem jest wtórne. Jeśli ktoś lubi - proszę bardzo. Ale jest to wtórne. Natomiast Pan pisze, że jest to uważane za "umiejętność najwyższą". Wydaje mi się, że wybitnych kompozytorów cenimy za ich własny język, a nie za pastiszowanie innych. Więc skoro improwizator jest kompozytorem (kompozytorem "tu i teraz"), ową najwyższą umiejętnością jest stworzenie własnego języka, własnego konceptu muzycznego, i nim się posługiwanie. Wykorzystywanie cudzych pomysłów jest oczywiście nieuchronne (chyba), a granie "w stylu" często wskazane (z różnych powodów), ale w gruncie rzeczy jest to w większym lub mniejszym zakresie odtwórcze. Moim zdaniem ową najwyższą wartością jest wypracowanie czegoś swojego, czegoś nowego, czegoś co pchnie muzykę współczesną jeszcze dalej, w przyszłość. Niech improwizator będzie muzykiem współczesnym, współczesnym twórcą (żyje wszak współcześnie!), bo muzykę dawniejszą (nie tylko "dawną"! :) ) już ktoś kiedyś stworzył, i nie ma potrzeby ponawiania tego stwarzania.

Jestem bardzo ciekaw, co Pan uważa na ten temat, w odniesieniu do tego co krótko napisałem powyżej.

Z serdecznym pozdrowieniem i wyrazami szacunku
Tomasz Kmita

MUZYKA DAWNA I NIE TYLKO pisze...

Może trochę zbyt radykalnie i dosłownie zinterpretował Pan moje słowa :-)
Każdy wielki improwizator tworząc na gorąco dokonuje wyboru stylistyki. To oznacza pewną dyscyplinę; narzucenie sobie pewnych reguł postępowania. Stąd jest to trudna i wielka umiejętność. Trochę tak jak opisywana przeze mnie sytuacja doskonałego opanowania języka obcego - umożliwiająca swobodną ekspresję własnych myśli w danym języku. Albo wybór konkretnego stylu w pływaniu. W żadnym wypadku nie chodzi tu o niemoc twórczą i niewolnicze naśladownictwo! "Własny styl" improwizatora to często również świadomy wybór parametrów stylistycznych. Opisywana przeze mnie improwizacja Seifena była kwintesencją Jego osobistego stylu gry na organach; stylu, który znam z innych Jego koncertów. Jednocześnie artysta świadomie wykorzystał późnoromantyczne tworzywo dźwiękowe.
W żadnym wypadku nie głoszę pochwały naśladownictwa i rezygnacji z ekspresji własnej osobowości w muzyce.

MUZYKA DAWNA I NIE TYLKO pisze...

No i co do tego pchania w przyszłość ... Trochę mamy z tym problem po dokonaniach ultraawangardy dokonującej np. spalenia instrumentu podczas grania utworu. Żyjemy w czasach "poststylistycznych" - a to oznacza odnoszenie się i wykorzystywanie różnych konwencji. Trochę tak jak w sztuce Dalekiego Wschodu ideałem przestaje być ciągły wyścig naprzód' a staje się ciągła twórcza interpretacja i reinterprettacja, a przede wszystkim pielęgnacja tradycji i sprawianie, by nie dopuścić do zastąpienia elementów prawdziwego i wymagającego umiejętności muzycznego rzemiosła tandetą.

Unknown pisze...

Oczywiście moje "zszokowanie" było napisane z przymrużeniem oka - słowo pisane jest trochę ułomne, jeśli idzie o emocje... :)

Absolutnie zgadzam się z tym, co napisał Pan w drugim swym komentarzu i oczywiście to rozumiem. Z moich dość skromnych jeszcze obserwacji i jeszcze skromniejszego doświadczenia faktycznie wyłania się taki obraz "dzisiejszości": twórcza interpretacja i - co szczerze wolę - reinterpretacja. Chodziło mi więc bardziej o przesunięcie akcentu z jednej krawędzi na drugą, bo absolutnie wierzę w to, że organowi improwizatorzy są i dziś w stanie pójść o krok dalej niż ich poprzednicy.