Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szkolnictwo wyższe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szkolnictwo wyższe. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 9 listopada 2014

Kazanie na 11 listopada. Aby Polska Polską była.

Z okazji zbliżającego się Święta Niepodległości (i związanego z tym komfortu dużej ilości wolnego czasu) kilka przemyśleń na styku patriotyczno-muzyczno-uczelnianym. Czyli w ulubionym przeze mnie obszarze. :-)
Co zrobić aby Polska była Polską?
Ostatnio moje dziecko przyniosło ze szkoły obniżoną ocenę ze sprawowania uzasadnioną na piśmie tym, że „zbyt wiele uwagi poświęca nauce”. W domyśle – zbyt mało we wspólnych działaniach klasy. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że chodzi o bardzo modny (i słusznie) obecnie prąd nacisku na umiejętność współpracy. Budując nowe nie możemy jednak zapominać o tym, że szkoła jest dla uczenia i uczenia się. Działania społeczne, wychowywanie, integrowanie się – to wszystko fantastyczne ideały – pod warunkiem, że nie zaczniemy negować pierwotnego i uniwersalnie obowiązującego założenia wynikającego z definicji szkoły! Nauczycielowi nie wolno było czegoś takiego napisać. 
Musimy zatem wciąż dbać o to aby różne mniejsze sprawy były tym czym są lub raczej tym czym być powinny. A niestety właśnie z takim zdroworozsądkowym usytuowaniem naszych instytucji i założeniem, że muszą one spełnić pierwszą przyczynę, dla której istnieją, mamy problem.
Weźmy na przykład taką kolej. Wiem, chłopiec (lub raczej panna) do bicia... Łatwa krytyka. Nie o krytykę tu jednak idzie. Bo właściwie dlaczego jest aż tak źle?  Ja chciałbym aby kolej to była kolej właśnie. Rozumiem to jako istnienie pewnego funkcjonującego systemu, ale również pewien poziom kultury cywilizacyjnej. Polegający na tym, że kiedy jeden pociąg spóźni się do dużego miasta B to za godzinę, lub najdalej dwie godziny będę miał kolejne połączenie do innego dużego miasta. A. Kolej zaś nie jest przedsiębiorstwem do generowania łatwych zysków, nie – machiną przerzucającą odpowiedzialność za własne niedociągnięcia na podróżnych... Nie wiem nawet czy kolej (pasażerska) ma przynosić zysk. I chyba nawet – zakładając pewien cywilizacyjny standard – nie mnie powinno to obchodzić. Wiem, że w cywilizowanym kraju kolej musi być. Kraju biednym i bogatym. W kraju biednym może być biedniejsza - mieć starszy tabor, mniej komfortowe wagony ...   Ale musi być i działać! Bo na tym właśnie nasza europejska cywilizacja polega.
Szpital to instytucja służąca leczeniu chorych. Kiedy pojawia się osoba z nagłym zachorowaniem system powinien zacząć kręcić się trzy razy szybciej niż zwykle. Bo celem jego istnienia jest niesienie pomocy. Pacjentowi. Nie finansom NFZ. Proszę o właściwe zrozumienie. Nie wołam o rozmontowanie systemu opieki społecznej i powrót do braku dbałości o finansowanie i świadomości realiów z czasów komunizmu. Uważam tylko, że szpital jest placówką pomocy, a nie organem kontrolnym NFZ i to własnie pacjenta interesy powinien reprezentować. Nie zaś interesy NFZ przed pacjentem.
No dobrze. To zastanówmy się jak to może wyglądać w wypadku bliskim mi – uczelni wyższej. Podobnie. Żyjemy w czasach różnorakich zagrożeń. Różne ministerialne mendy produkują masy prawnego chłamu, zaś władze uczelni – pod groźbą surowych konsekwencji – otrzymują często odgórny prikaz wdrażania urzędniczej szamotaniny prawnej. Mimo deklarowanej autonomii trudno jest odmówić. Mam wrażenie, że nie zakłada się nawet takiej możliwości.
Myślę jednak, że każdy rektor (pars pro toto, tak naprawdę każdy pracownik uczelni) musi pamiętać, że jest reprezentantem studentów wobec nadrzędnych organów. Nie zaś organów wobec studentów!
Oczywiście – brzmi to pewnie trochę idealistycznie ... A może wcale nie ? Może właśnie na tym polega normalność?
Mnie - profesorowi wyższej uczelni - tej normalności, a nawet zrozumienia konieczności tego by było normalnie - brakuje coraz bardziej. Coraz bardziej ci, którzy studentów reprezentować powinni zajmują się tak naprawdę szukaniem argumentów dla strony przeciwnej. System zniewolenia włącza ich w swój krwiobieg i sprawia, że zaczynają pracować dla cudzych interesów. Studenci bywają oczywiście też różni. Mniej i bardziej sympatyczni. Ale to nie jest dobre wytłumaczenie ...


Musimy sobie chyba wreszcie uświadomić to, że budowanie Polski – Polski rozumianej jako normalny europejski kraj – to nic innego jak przywracanie zgodności definicji ze stanem faktycznym. 

niedziela, 17 listopada 2013

Czy muzycy myślą inaczej?

Takie pytanie stawia na swoim blogu
http://www.bbc.co.uk/russian/blogs/2013/11/131112_blog_seva_novgorodsev.shtml
Sewa Nowgorodcew - kierownik rosyjskiej redakcji BBC.
Rozpoczyna się ostro od przytoczenia kilku przykładów "z życia" (znajomy trębacz przekonany m.in. o tym, że wszedł w posiadanie autentycznej odznaki samego Hitlera). Nowgorodcew pisze, że wielogodzinne ćwiczenie powoduje zatopienie się w wewnętrznym świecie dźwięków i utratę kontaktu z rzeczywistością.
Opisywane przez niego przykłady "myslenia inaczej" znam doskonale z własnych doświadczeń i kontaktów, choć oczywiście ten rodzaj specyficznej ślepoty na rzeczywistość nie ogranicza się wyłącznie do muzyków!
Oczy muzyka są puste, zapatrzone w wewnętrzną przestrzeń, gdzie z nieforemnej chmury zaczyna wyłaniać się abstrakcyjny kształt.
...kiedy inni uczą się historii dyplomacji w średniowiecznej Europie lub obliczają konstrukcję mostów, Ty wziąwszy w ręce saksofon, puzon lub skrzypce (niepotrzebne skreślić) i stanąwszy w kąciku 
tu mały przypis - w znanych mi szkołach muzycznych (średnich, wyższych) Rosji, Białorusi i Ukrainy korytarze i owe kątki pełne są ćwiczących uczniów/studentów
aby lepiej się słyszeć - zaczynasz ćwiczyć zadęcie długich nut ... lub grać pasaże dla techniki
Jednocześnie Nowgorodcew przedstawia przeciwstawny punkt widzenia i zalety uczenia się sztuki dźwięków - muzyka rozwija zdolności abstrakcyjnego i niekonwencjonalnego myślenia. W polityce (przywołany jest tu przykład Billa Clintona - saksofonisty) może rozszerzyć horyzonty poza granice czystego, utylitarnego cynizmu.

Trudno się nie zgodzić. Chyba tego właśnie brakuje naszym politykom. Tego, aby w młodości zajmowali się byli czymś innym niż tylko użyteczne i utylitarne dziedziny poznania. Aby uczyli się również nie dających bezpośrednich korzyści (pozornie) umiejętności rozwijających wrażliwość i abstrakcyjne myślenie.
Zwróćmy uwagę, że we współczesnej Polsce najbardziej cenioną wiedzą staje się "wiedza" prawnicza. Zatem - ani matematyczne prawidła dotyczące budowania mostów, ani wrażliwość na piękno - lecz znajomość szybko zmieniających się przepisów, którą można wykorzystać w bieżącej, codziennej egzystencji. Wiedza doraźna, bez dalszych perspektyw. Stąd może szarość Polski, brzydota wszechogarniającego zalewu reklam. Czy to coś, co niegdyś określiłem jako prawnikalizację naszego życia nie przeszkadza nam w dostrzeganiu dalekosiężnej perspektywy dla Polski?

Więc może uczyć tej muzyki. Kogo się da? Jak najwcześniej i jak najszerzej?

Jednocześnie jako wykładowca wyższej uczelni artystycznej dostrzegam również pilną potrzebę tego, aby młodych muzyków formowali właśnie ludzie o horyzontach szerszych niż zakres skali dźwiękowej ich instrumentu.
Bardzo często - niestety zdarza się to właśnie w naszych uczelniach muzycznych - to formowanie rozumiane jest jako produkcja bezmyślnych grajków, posłusznego mięsa armatniego dla orkiestr. Bardzo brakuje mi w tym świecie głęboko humanistycznego wymiaru; tego co cechować powinno szkoły bądź co bądź humanistyczne!
Tu utylitaryzm nie ma sensu. Zawód muzyka przestał być zawodem opłacalnym. Nowa rzeczywistość oferuje więcej łatwiejszych rozwiązań na szybkie zarabianie. Stąd: czasy bezmyślnych grajków, moim zdaniem, się skończyły.

wtorek, 22 października 2013

O szkodliwości funkcji asystenta w uczelniach muzycznych

W uzupełnieniu wpisu dotyczącego stanu profesorskiego dzisiaj o asystentach.
Muszę od razu zaznaczyć, że problem analizuję z punktu widzenia profesora uczelni muzycznej. Sytuacja zespołów badawczych w uczelniach o profilu naukowym może być zupełnie inna. Tej nie znam i nie podjąłbym się analizy.
Niemniej, powiedzmy to od razu. W muzyce jest tak, że albo jest się asystentem, albo artystą. Są oczywiście pewne sytuacje, w których pomoc i współpraca jest potrzebna (przychodzi mi tu na myśl funkcja dyrygenta-asystenta w operze). Jednak uczenie innych wymaga wzięcia odpowiedzialności za WŁASNE koncepcje, a nie krycie się za parawanem cudzych poglądów. Model awansu w polskich uczelniach muzycznych jest nie do przyjęcia. Ten model, przypomnijmy, polega na tym, że zaraz po studiach delikwent zostaje asystentem. Ma "realizować linię profesora" co oznacza siedzenie na lekcjach mistrza, robienie za niego lekcji (kiedy ów w koncertowych bawi wojażach), przytakiwanie, ewentualnie wkopywanie studentom, których "mistrzu" skazał na niebyt.
Funkcja asystenta nie zakłada samodzielności artystycznej. Wielu z asystentów podążając ścieżką jedynoprawdy zostaje potem równie karnymi doktorami-adiunktami, a potem ... profesorami. Tu już nie karnymi (chyba, że w stosunku do innej, nadrzędnej władzy...), a karności oczekującymi.
Na żadnym z etapów tej ścieżki priorytetem nie jest niezależność artystyczna.

Jestem przeciwnikiem funkcji asystenta jako takiej. Powinna być ona raczej wyjątkiem niż regułą.
W tej formie to najbardziej szkodliwy element polskiego szkolnictwa muzycznego wyższego stopnia.

PS Oczywiście chwała tym, którzy tę ułomną strukturę wypełniają treścią inną niż opisana powyżej.

sobota, 19 października 2013

Profesor - zawód czy powołanie

Wpadka profesora Rońdy powoduje, że media nieustannie odmieniają przez wszystkie przypadki słowo profesor. Ten wpis nie będzie dotyczył jednak tej konkretnej sytuacji; w kontekście bardzo mocnego obniżenia image'u profesorskiego tytułu chciałbym przyjrzeć się jednak skąd wynikają nieuzasadnione i zawyżone wobec profesorów oczekiwania.
W Polsce status profesora jest wyjątkowy - to jednocześnie trzeci szczebel kariery naukowej (doktorat, habilitacja, profesura) i oficjalny tytuł przyznawany przez Prezydenta. Zamieszanie wprowadza tu fakt, że stanowisko "profesor" jest niezależne od jednobrzmiącego tytułu. Stanowisko otrzymać można jeszcze przed otrzymaniem oficjalnego tytułu na okres 5 lat. Warunkiem jest tu posiadanie habilitacji. Takim profesorom nie przysługuje prawo umieszczania tytułu przed nazwiskiem, a jedynie możliwość dopisania stanowiska po nazwisku (np. w wypadku akademii muzycznych - Jan Kowalski, profesor AM). Zastanawiam się wciąż kto wymyśla takie głupoty...
W wielu krajach sytuacja jest prostsza - profesor to uczelniane stanowisko otrzymane w wyniku nominacji bądź konkursu.
Czy to jest gorsze? Wydaje się, że prostota jest tu właśnie atutem. Profesura nie jest tam otoczona nimbem niedostępnej świętości. Zakładamy, że profesor to też człowiek, a błędne decyzje się zdarzają. Decyzję nominacyjną musi podjąć jednak konkretna osoba, bądź wąskie grono osób i wziąć za nią odpowiedzialność.
Nie idealizuję tego systemu i nie nawołuję do natychmiastowego rozmontowywania polskiej praktyki. Nasza żmudna droga awansu obwarowana licznymi zabezpieczeniami w postaci coraz większych utrudnień formalnych (akurat w tym wypadku uproszczenie procedury habilitacyjnej jest chwalebnym wyjątkiem) nie skutkuje jednak podniesieniem poziomu środowiska profesorskiego. Skomplikowane procedury chętnie projektowane są przez tych członków gremiów akademickich, którzy mają je już za sobą. Przygotowanie wniosku o przeprowadzenie doktoratu/habilitacji zajmuje coraz więcej czasu (bynajmniej nie chodzi tu o badania, działalność artystyczną itp. - to wyłącznie wymagania formalne dotyczące przygotowania dokumentacji). Efekt jest łatwy do przewidzenia; faworyzuje to nie tyle naukowców (czy artystów) najzdolniejszych i najbardziej pracowitych, ale tych, których nie przeraża myśl wykonywania bezsensownej, biurokratycznej pracy. Zazwyczaj znienawidzonej przez jednostki kreatywne.

Czas na wnioski. Jak już napisałem nie sugerowałbym natychmiastowej zmiany ustawy i konstruowania naszego systemu na nowo. Atutem dobrych systemów jest ich stabilność i przewidywalność sprawdzona i wypróbowana w długim okresie czasu. Każda zmiana skutkuje kilkoma latami przystosowywania się środowiska do nowych warunków (odnośne regulacje prawne pisane są zazwyczaj w niejasny sposób - spieranie się różnych grup interesu i nacisku, co powoduje konieczność emitowania licznych dodatkowych rozporządzeń. Te zaś znajdują się już poza obszarem kontroli środowiska!).
Apeluję zatem o stabilność, umiar i zdrowy rozsądek. Prawo reguluje wyłącznie kwestie formalne. Poziom naukowy/artystyczny doktoratów, habilitacji, doktorantów i habilitantów będzie tym wyższy im więcej czasu poświęconego zostanie na sprawy istotne.

Jednocześnie uważam, że powinniśmy jako społeczeństwo zweryfikować nasze oczekiwania względem tytułu "profesor". Sam tytuł czy samo stanowisko o niczym jeszcze nie przesądza. Pojedyncze przypadki (jakkolwiek znaczące!) nic nie mówią nam o kondycji całego środowiska (czy stanu profesorskiego).
Piszę to, bo boję się, aby mocny medialnie upadek prof. Rońdy nie został wykorzystany jako pretekst dla miłośników ciągłego majstrowania przy prawie.

niedziela, 23 czerwca 2013

Mój osobisty protest

Wszyscy my na uczelniach muzycznych zaczynamy się zastanawiać jak to będzie z tą odpłatnością za drugi kierunek. Dużo wątpliwości; jak to ma się na przykład w wypadku dwóch różnych specjalności (np. kombinacja klawesyn-organy, klawesyn-fortepian, skrzypce-skrzypce barokowe). Z opłat (mocą rozporządzenia ministra) zwolniono dyrygenturę, teorię i kompozycję. Uczelnie muzyczne – jedna po drugiej – zaczynają podawać przewidywane ceny opłat za drugi kierunek studiów. Ceny, jak można było się spodziewać, horrendalne. Mit prawa do edukacji, mit budowania wykształconego społeczeństwa opartego na wiedzy jeszcze raz nie wytrzymał zderzenia z przaśnością i ograniczonym światem mentalnym polskich prawodawców. Po raz kolejny; zamiast uczynić krok do przodu wykonano salto do tyłu.

Dlaczego mnie to tak denerwuje? Przecież pierwszy kierunek za darmo, więc czego ten Toporowski znów się ciska?

Polski system wyższej edukacji w żałośnie wąski sposób definiuje kierunki. Zazwyczaj : ukończenie jednego kierunku daje wykształcenie niewystarczające do realizacji wielu muzycznych pomysłów i planów. Założenie ustawy było takie, że uczelnia może tworzyć nowe kierunki lepiej spełniające dążenie studenta do zbudowania takiego profilu kształcenia, który pozwoli mu zrealizować jego indywidualny program na życie. To może się udawać w uczelniach dużych, w których oferta wykładów prowadzących dla znaczących tj. kilkudziesięciu- czy wręcz kilkusetosobowych grup studentów jest duża. W praktyce uczelni małych zdefiniowanie nowego kierunku wcale nie jest proste; przede wszystkim z oczywistych względów i ograniczeń finansowych, ale może rozbić się też o konserwatyzm władz, czy środowisk uczelnianych... Nie każdy student też zdaje sobie sprawę z tego, że np. po dwóch latach studiów spotka coś „obok” co zechce włączyć w obszar własnych zainteresowań. Coś, co uzupełnia mainstream jego zainteresowań, a może nawet lepiej odpowiada jego talentowi i predyspozycjom. Kandydaci po szkołach średnich przychodzą z niewiarygodną wręcz sieczką w głowie i marnym poziomem świadomości (zatrważający jest np. poziom w dziedzinie historii muzyki; to właściwie adres do naszych teoretyków, którzy sieją w umysłach uczniów jakieś niepowiązane ze sobą i oderwane od praktyki muzycznej informacje. Przepraszam tu  znajomych teoretyków, ale tak właśnie jest i coś, do cholery, z tym powinniście zrobić!)

Wróćmy jednak do mojego osobistego doświadczenia.
We współczesnym świecie wąsko wykształcony klawesynista – z nielicznymi wyjątkami osób „fanatycznie” i z pełnym przekonaniem skoncentrowanych na jednej, jedynej specjalności – to przeżytek. Niestety właśnie taki przeżytek w majestacie prawa zadekretowano burząc moją wieloletnią pracę nad otwieraniem, łączeniem, syntetyzowaniem i wyłapywaniem indywidualności, dla których klawesyn to wybrana z pełnym przekonaniem specjalizacja.
Stąd – temu rządowi - wojna !
Powiem to jeszcze raz: uczyniono dokładną odwrotność tego, co należało było uczynić.

Studentom, którzy chcą realizować dwa kierunki czy dwie specjalności należy się stypendium, a nie odpłatność za studia! To jest właśnie właściwy kierunek i właściwa inwestycja w przyszłość narodu!
Chyba, że celem jest produkcja bezmyślnych konsumentów i uległych pracowników.

Myśląc o szkolnictwie wyższym trudno uciec od porównania ze służbą zdrowia. Sytuacja tej drugiej najlepiej chyba ilustruje sposób „reformowania” kraju, jaki przyjęto w Polsce. Sposób ten polega na odtwarzaniu hierarchicznej, zbiurokratyzowanej struktury przy której osiągnięcia „komuchów” należy potraktować, jako skromne i amatorskie. Lekarzy (i instytucje medyczne) przekształcono w delegatury NFZ. Priorytetem stało się kontrolowanie czy dany pacjent ma prawo do uzyskania procedury medycznej, a nie pomoc, misja, ratunek, przysięga Hipokratesa i inne bzdury. A przedtem doprowadzono do absurdu rejonizację rodem z głębokiego PRLu przypisując pacjenta do lekarza rodzinnego w jednym mieście. To, co się dzieje w szkolnictwie wyższym to podłość tego samego rodzaju. Wbrew protestom wprowadzono wadliwą ustawę. Przy okazji, coś tam naprawiono i poprawiono, psując skutecznie całość. Aby uniknąć protestów społeczności akademickiej wymyślono sobie wypisywanie całej masy idiotycznych zupełnie dętych dokumentów (Krajowe Ramy Kwalifikacji zakładają pisanie różnych fantastycznych bajeczek , w których podajemy profesorkowi 20 czasowników, które ma prawo używać. W ten sposób potraktujemy go jak śmiecia, pomiot i idiotę – niech zna swoje miejsce w hierarchii tego kraju).

Ostatnio często wspominam Komunę. Tam – pomimo całej marności systemu – ktoś zainteresowany uczeniem jakiejś egzotycznej dziedziny muzyki (niech to będzie wspomniana już i moja przecież gra klawesynowa) mógł, rezygnując ze splendorów i przywilejów władzy i trzymając się z daleka od bajorka, w którym trwała walka o władzę – liczyć na to, że uniknie błotnej kąpieli. Władza, zgodnie z logiką, unikania otwartego konfliktu, była chyba na tyle inteligentna, że zdawała sobie sprawę z własnej niepopularności w społeczeństwie. Ta władza postępuje inaczej! Tu mamy sytuację taką – Ministerstwo obliguje rektorów i władze uczelni (zazwyczaj pod groźbą kar dyscyplinarnych dla osoby i uczelni) do zobligowania profesorków (również zazwyczaj pod groźbą) do wykonywania bezsensownych prac. Papierów, które potrzebne są tylko w jednym celu; aby „posiadać zabezpieczony” jakikolwiek dowód na piśmie, kiedy komuś warto będzie wkopać. Czytać to będzie chyba tylko nowa-stara, świetlana instytucja – Polska Komisja Akredytacyjna. Jeśli chcesz być profesorem, zależy Ci na tej pracy – musisz zatem zaakceptować prostytuowanie własnego umysłu w dziele zapełniania półek kretyńskimi dokumentami i wspólną kąpiel błotną z wszechogarniającą ten kraj paranoją i głupotą.

Powtarzam jeszcze raz; to podłość oraz kompletny upadek moralny tego kraju i jego władz. Odtworzenie najgorszych cech komuny i zabetonowanie biurokratycznej struktury w stopniu niespotykanym nigdy przedtem.

Chcę być profesorem; chcę uczyć i lubię to robić. Będę pisać co trzeba robiąc dobrą minę do złej gry i starając się, aby mimo wszystko to, co piszę miało jakikolwiek sens. Choćby w ramach idiotycznej stylistyki nowomowy KRK. Ale w ogóle to raczej deklaruję bierny opór i walkę na wszelkich polach. Choćby na tym blogu.

 

 

 

czwartek, 20 czerwca 2013

Prawo czy prawo do decyzji

Dzisiaj znalazłem w necie opinię o tym, że oto dzięki ustawie śmieciowej utoniemy sobie w śmieciach.
Dzisiaj prowadziłem też w mojej uczelni egzaminy wstępne. Moją uwagę zwróciła w różnych dokumentach kuriozalna niekiedy ilość odniesień do konkretnych paragrafów. Zupełnie mi nieznanych, ale niewątpliwie chroniących mnie i moją instytucję. Chodzi o bezpieczeństwo przed ewentualnymi pozwami; w naszej prawnej rzeczywistości każda luka prawna może zostać przecież wykorzystana przez tych przedsiębiorczych geniuszy, którzy w prawnym bełkocie znajdą możliwość osiągnięcia własnego celu. Tak się dzieje, to nie jest wydumane niebezpieczeństwo.
Jednak budując taką tarczę budujemy również świat prawnego absurdu. Pamiętam jeszcze moje czasy studiów w niedemokratycznej i opresyjnej komunie. Tam problemy (przyznaję, nie wszystkie) rozstrzygało słowo dziekana, lub rektora; oczekiwano od tych ludzi podejmowania decyzji i brania za nie odpowiedzialności. Mówię to nie jako sympatyk "komuny" i tamtego porządku. Czasem oficjele tamtych czasów podejmowali decyzje  szkodliwe, może nawet wstrętne, "po linii partyjnej", czasem (często?, czyż ktokolwiek może podjąć się tu statystyki?)  jednak przeciwstawiali się prądowi. Bądź po prostu dawali wyraz jakimś uczuciom, porywowi serca, sumienia... Czasem po prostu decyzja umożliwiała życzliwe załagodzenie jakiegoś konfliktu, czy problemu. Taka decyzja była pewnie czasem pewnym nadużyciem, czy obejściem prawa. Dziwi mnie więc to, że współczesna Polska i wielu znanych mi ludzi nie ceni tych, którzy potrafią podejmować decyzje i brać za nie odpowiedzialność. A już okazanie życzliwości - to dopiero mięczactwo i słabeuszostwo, a nawet więcej - wręcz jakieś zagrożenie dla porządku! (który przecież być musi). Na kierowniczych stanowiskach coraz bardziej cenimy tych, którzy mają "wiedzę prawną" pozwalającą im ukryć się za zasłoną dymną prawa i pseudoprawa. Tych, którzy tłumaczą się "Oczywiście,  z ludzkiego punktu widzenia ta racja jest oczywista. Ale ja tu naprawdę nie mogę pomóc... cóż, takie jest prawo".

Muszę powiedzieć, że w tym potwornym świecie młodej polskiej demokracji, w którym szpitale zajmują się nie leczeniem, a prawnymi motywacjami niemożności przyjęcia pacjenta, a od profesora wyższej uczelni oczekuję się już nie wiedzy, ale znajomości przepisów i pokory wobec ustaw to coś mi nie gra. Właściwie, to od pewnego czasu wszystko mi nie gra.
Ignorantia iuris nocet. Ale jeśli tego bełkotu prawnego jest tyle, że musimy wybierać - znajomość prawa czy kompetencja we własnej dziedzinie - to naprawdę zatraciliśmy stosowną miarę.

Często śmiejemy się z Niemców, że tacy zasadniczy w kwestiach prawa. Bez fantazji zupełnie ...No, nieludzcy... Nie to co my. Serce, miłość bliźniego, współczucie, cierpienie, Matki Polki, Dzieci...
Ale niech no taka Matka Polka, tak serdeczna wobec innych Matek Polek - koleżanek (z którymi serdecznie popija kawkę i rozmawia o Dzieciach) zasiądzie sobie na przykład na Izbie Przyjęć(sorki, obecnie się to chyba nazywa SOR)  i niech no jakiś nieuprawniony chory z niewłaściwą jednostką chorobową bedzie usiłował obejść prawo i dostać się do szpitala!

Nie jest to felieton o Polakach i Niemcach. Muszę jednak powiedzieć, że na niemieckich ulicach obserwuję jakby więcej takiej małej życzliwości na codzień. I jakby mniej niepotrzebnego i głupiego prawa.
Ale to przecież nic odkrywczego ...Wszyscy to doskonale wiemy.
A kiedy mamy możliwość to chętnie tam pojedziemy bo to i żyje się lepiej, i pracuje jakoś też lepiej.

Wiemy. I nic. Kiedy tylko dorwiemy się do władzy sami rozpoczynamy emitowanie kolejnych wskazówek dla innych pt. "Jak żyć aby MI nie przeszkadzać".