Opisany przeze mnie poniżej jubileusz
mojego wielkiego mistrza – Daniela Rotha – obudził we mnie wiele
wspomnień z moich francuskich lat. Takie wydarzenie skłania jednak
do refleksji...
Siedząc teraz w samolocie rozmyślam
na przykład o tym czego nauczyłem się od moich francuskich
profesorów. Nie tylko jako wykonawca, ale również nauczyciel i
człowiek.
Mam teraz na myśli przede wszystkim
mojego mistrza organów – Daniela Rotha i moją ukochaną
mistrzynię klawesynu – Aline Zylberajch. Również jednak wiele
innych osób, z którymi mój kontakt był trochę mniej częsty …
Ograniczę się jednak do dwojga wyżej wspomnianych mistrzów.
Warto powiedzieć, że konserwatorium w
Strasbourgu było konserwatorium regionalnym. Bardziej dojrzałym
uczniom (grands eleves) przyznawano status studenta. Moi profesorowie
uczyli zarówno zaawansowanych już adeptów sztuki muzycznej, jak i
osoby młodsze.
Być może temu przypisać należy to,
że byli w stanie „złapać” ucznia w tym momencie, w którym
akurat się znajdował. Sytuacje, których często byłem świadkiem
w polskim muzycznym światku („ja go nie będę tego uczył, bo to
powinien już wiedzieć”) tam nie miały miejsca. Jeśli miałeś
zaległości były one po prostu konsekwentnie uzupełniane i
nadrabiane.
Nie wolno przeskakiwać, „palić za
sobą” etapów. Naucz się najpierw jednego, a potem wskakuj na
następny poziom.
Konsekwencją tej zasady była ogromna
cierpliwość, konsekwencja w powtarzaniu i wymaganiu tych samych
rzeczy.
Choć byli wielkimi mistrzami nigdy nie
pozwalali sobie na nieprzemyślaną krytykę i dowartościowywanie
własnych kompleksów kosztem ucznia. Nawet o słabszych uczniach nie
wyrażali się nigdy z przekąsem i ironicznie.
Najpierw chwalili, potem krytykowali.
Krytyka – nigdy ad personam. Zawsze poprawiali konkretne miejsce
lub problem.
Nigdy nie baliśmy się przed nimi
grać, choć wiedzieliśmy, że to co – na razie – potrafimy –
jest dalekie od tego poziomu, który już osiągnęli oni. Wręcz
lubiliśmy dla nich grać!
Nie przytłaczali nas własnym graniem,
pokazywali tylko to, co było konieczne dla naszego – nie ich –
rozwoju.
Zawsze im się chciało, nawet kiedy
byli zmęczeni nie pokazywali tego.
Pozwalali pokazać nam nasze własne
próby do końca, nie przerywali nawet słabszych wykonań. Dawali
nam możliwość spróbowania własnych sił i dopiero wysłuchawszy
pokazywali drogę, która pozwalała nam posunąć się o krok dalej.
Nigdy chyba nie przechodzili żadnego
kursu „pedagogiki” czy „metodyki”. Ich wiedza o traktowaniu
ucznia/studenta wynikała chyba z wieloletniej tradycji dobrego i
mądrego uczenia. Moi mistrzowie przejęli to od swoich profesorów.
A może po prostu to ja miałem
szczęście ?
Może dobrze trafiłem ? Na prawdziwych
mistrzów ?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz