Dziś. W Zabrzu. W ramach „Muzycznego Klubu Fortepianarium”
na moim fortepianie stołowym (to Rädecker, I poł. XIX wieku, instrument iście wirtuozowsko
zrekonstruowany przez Matthiasa Arensa) zagrali Ewa Danilewska i Michał Biel. Śpiewała
Justyna Kopiszka (o niej tu jednak mniej; z mojej strony to hołd klawiszowca
dla klawiszowców!). Ewa i Michał grali fantastycznie; kocham przecież ten
subtelny instrument, ale że zdolny jest do aż tak cudownych barw to jeszcze nie
wiedziałem. Mimo skrzypiącego pedału, którego nie udało mi się wyregulować
przed koncertem , Ewa i Michał subtelnie i wrażliwie malowali dźwiękami bajkową,
romantyczną scenerię. W takiego Schuberta można było tylko zamknąwszy oczy
zasłuchiwać się głęboko wyobrażając sobie obrazy Caspara Davida Friedricha. O
tak!
Dziękuję!
Wczoraj. W uroczym radiowym studiu im. Szpilmana w
Warszawie. Five o’clock w radiowej Dwójce – muzyczny i werbalny show
saksofonistki Aliny Mleczko. Z moim niewielkim udziałem, dzięki któremu mogłem
tam być i słuchać fascynująco skonstruowanego przez Alinę programu.
A na zdjęciach : Alina in action !
A na zdjęciach : Alina in action !
Przedwczoraj. W Teatrze Stanisławowskim w warszawskich
Łazienkach. Z Musicae Antiqua Collegium Varsoviense – orkiestrą barokową
Warszawskiej Opery Kameralnej. W programie drottningholmska suita Johanna
Helmicha Romana – ciekawe: pewnie napisana dla takiego, właśnie teatralnego
wnętrza. Osiemnastowieczny teatr w Łazienkach to najwspanialsza teatralna akustyka, z jaką kiedykolwiek się spotkałem.
Przestrzeń dla kotłów, trąbek i rogów; a jednocześnie wyrazistość,
przejrzystość, brak „przesterów”. Ciekawie gra się z orkiestrą, w której
osobiste, muzyczne przygody przeżywałem prawie z każdym z muzyków. Okoliczność bardzo dla dyrygenta przyjemna; wręcz komfortowa (mam nadzieję, że i przy
kolejnych wspólnych występach tak pozostanie...). Zupełnie przypadkowo moje
drogi z Warszawską Operą Kameralną nigdy się dotychczas nie schodziły, choć
zawsze potocznie byłem z tą instytucją kojarzony! Kiedy grałem na klawesynie w Teatrze
Wielkim prawie wszyscy brali mnie za desant z WOK-u... Owszem, wcześniej, moje drogi niedoświadczonego jeszcze słuchacza ... Jako uczeń
chodziłem na prawie każdy koncert. Na niektóre, wiele razy. Nigdy nie zapomnę pięknych plakatów z
Dzieciątkiem Jezus anonsujących koncerty w ewangelickiej rotundzie na Pl.
Małachowskiego. WOK był w czasie zapadłej Komuny jedyną chyba instytucją
proponującą koncerty już wtedy ukochanej przeze mnie „dawnej muzyki”. Nie jestem w stanie dziś obiektywnie ocenić ich poziomu, ale niewątpliwie była to jedyna w swoim rodzaju, unikalna propozycja programowa. I bardzo dlka mnie w tamtym czasie ważna. Potem
często bywałem na przedstawieniach w malutkim teatrze. Ale te artystyczne drogi jakoś uparcie spotkać
się nie chciały, choć może powinny były?
W każdym razie, bogaty tydzień ...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz