niedziela, 7 kwietnia 2013

Dziś, wczoraj i przedwczoraj ...

... spotkały mnie miłe muzyczne przygody.

Dziś. W Zabrzu. W ramach „Muzycznego Klubu Fortepianarium” na moim fortepianie stołowym (to Rädecker, I poł. XIX wieku, instrument iście wirtuozowsko zrekonstruowany przez Matthiasa Arensa) zagrali Ewa Danilewska i Michał Biel. Śpiewała Justyna Kopiszka (o niej tu jednak mniej; z mojej strony to hołd klawiszowca dla klawiszowców!). Ewa i Michał grali fantastycznie; kocham przecież ten subtelny instrument, ale że zdolny jest do aż tak cudownych barw to jeszcze nie wiedziałem. Mimo skrzypiącego pedału, którego nie udało mi się wyregulować przed koncertem , Ewa i Michał subtelnie i wrażliwie malowali dźwiękami bajkową, romantyczną scenerię. W takiego Schuberta można było tylko zamknąwszy oczy zasłuchiwać się głęboko wyobrażając sobie obrazy Caspara Davida Friedricha. O tak!
Dziękuję! 

Wczoraj. W uroczym radiowym studiu im. Szpilmana w Warszawie. Five o’clock w radiowej Dwójce – muzyczny i werbalny show saksofonistki Aliny Mleczko. Z moim niewielkim udziałem, dzięki któremu mogłem tam być i słuchać fascynująco skonstruowanego przez Alinę programu.
A na zdjęciach : Alina in action !


Przedwczoraj. W Teatrze Stanisławowskim w warszawskich Łazienkach. Z Musicae Antiqua Collegium Varsoviense – orkiestrą barokową Warszawskiej Opery Kameralnej. W programie drottningholmska suita Johanna Helmicha Romana – ciekawe: pewnie napisana dla takiego, właśnie teatralnego wnętrza. Osiemnastowieczny teatr w Łazienkach to najwspanialsza teatralna akustyka, z jaką kiedykolwiek się spotkałem. Przestrzeń dla kotłów, trąbek i rogów; a jednocześnie wyrazistość, przejrzystość, brak „przesterów”. Ciekawie gra się z orkiestrą, w której osobiste, muzyczne przygody przeżywałem prawie z każdym z muzyków. Okoliczność bardzo dla dyrygenta przyjemna; wręcz komfortowa (mam nadzieję, że i przy kolejnych wspólnych występach tak pozostanie...). Zupełnie przypadkowo moje drogi z Warszawską Operą Kameralną nigdy się dotychczas nie schodziły, choć zawsze potocznie  byłem z tą instytucją kojarzony! Kiedy grałem na klawesynie w Teatrze Wielkim prawie wszyscy brali mnie za desant z WOK-u...  Owszem, wcześniej, moje drogi niedoświadczonego jeszcze słuchacza ... Jako uczeń chodziłem na prawie każdy koncert. Na niektóre, wiele razy. Nigdy nie zapomnę pięknych plakatów z Dzieciątkiem Jezus anonsujących koncerty w ewangelickiej rotundzie na Pl. Małachowskiego. WOK był w czasie zapadłej Komuny jedyną chyba instytucją proponującą koncerty już wtedy ukochanej przeze mnie „dawnej muzyki”. Nie jestem w stanie dziś obiektywnie ocenić ich poziomu, ale niewątpliwie była to jedyna w swoim rodzaju, unikalna propozycja programowa. I bardzo dlka mnie w tamtym czasie ważna. Potem często bywałem na przedstawieniach w malutkim teatrze. Ale te artystyczne drogi jakoś uparcie spotkać się nie chciały, choć może powinny były?

W każdym razie, bogaty tydzień ...

Brak komentarzy: