Dlaczego uczymy się
śpiewać ?
...tytuł wykładu prof. Knapika sprzed czterech lat. Kilkakrotnie
zresztą powtarzanego (o ile mi wiadomo: zawsze w sytuacjach nie pozwalających
na ripostę). Bardzo kontrowersyjnego, wręcz obraźliwego wobec zjawisk w sztuce,
które Profesorowi się nie podobają. Wbrew pozorom nie szykuję się tu jednak do
polemiki. Zbyt cenię Profesora. Zarówno jako ciekawego kompozytora, jak i genialnego pianistę (o tym drugim wiele osób nie wie). Tytuł mi się po prostu bardzo podoba i doskonale pasuje do wpisu,
który planowałem od dawna. Wpisu o etyczności dawnej muzyki i o tym, że u
podłoża tejże etyczności leży właśnie śpiew. Jeśli odnajdziecie tu element
polemiki, to tylko taki, że wydaje mi się, że znam kilka przynajmniej możliwych
alternatywnych odpowiedzi na stawiane przez wykład-artykuł retoryczne niby-to pytania
i są to, rzecz jasna, odpowiedzi zgoła odmienne od tych, które udzieliłby
Profesor. Muszę jednak krótko wyjaśnić, że owa tytułowa „nauka śpiewu” miała oznaczać kierowanie się ku wartościom wyższym wbrew
wszechogarniającemu zalewowi tandety i niebezpiecznych dla sztuki zjawisk
(wśród których Profesor jednym tchem wymienia np. happening polegający na
eksponowaniu śmieci i „tak zwane historyczne praktyki wykonawcze”). Moim
zdaniem odpowiedzi na postawione przez Profesora pytanie dają jednak właśnie
owe „tak zwane praktyki wykonawcze”; odwołanie się do wielowiekowych, a nie
tych pochodzących z okresu triumfu muzycznego akademizmu na początku XX-wieku
(zatem nie tak współczesnych) tradycji.
U mnie nie będzie aż tak górnolotnie; za to bardziej
konkretnie.
Po pierwsze, najsamprzód należałoby zadać sobie pytanie : „Czy
uczymy się śpiewać” ? Wiele wskazuje na to, że nie. Wiele też wskazuje na to,
że jeśli uczymy się śpiewać to robimy to źle; pod okiem fałszywych muzycznych
proroków bądź członków muzycznoedukacyjnego establishmentu.
Niedawno podsłuchiwałem grupkę studentów przygotowujących
się do egzaminu z „kształcenia słuchu”. Z nieznanych mi powodów uważa się, że
jedną z podstawowych umiejętności wykształconego muzyka i gwarantem
prawidłowego słyszenia jest zanucenie bezsensownych kombinacji dźwiękowych
złożonych głównie z trytonów i septym wielkich. Oczywiście jakość tego
śpiewania i estetyczność prowadzenia głosu nie ma przy tej okazji żadnego
znaczenia. Ćwiczenie jest abstrakcyjne, a jego przydatność wątpliwa. Z okresu
moich studiów we Francji pamiętam heroiczną walkę wielu bliskich mi profesorów
przeciw „solfeżystom”. Walkę, której wówczas nie rozumiałem, bo jako posiadacz
biernego nabytego słuchu absolutnego nie miałem z pisaniem dyktand itp. żadnych
problemów. Moją uwagę w tych heroicznych zmaganiach z solfeżem Lasockiego
(chyba...) zwróciło jednak co innego. Jeżeli cokolwiek było tam świadomie
intonowane to wyłącznie tercje – bezwstydnie szerokie. Znacznie szersze od
tych, z którymi możemy się spotkać w znajdującym się w powszechnym użytkowaniu
od początku XX wieku stroju równomiernie temperowanym. No, wiadomo ...Przecież
to dźwięki prowadzące... Zachwycamy się brzmieniem angielskich zespołów
wokalnych i chórów; wspaniałą tradycją zespołów cerkiewnych. Duża część
wspaniałego brzmienia tych formacji wynika z braku skażenia ćwiczeniem „do
fortepianu” i intonowaniem naturalnie wynikającym z brzmienia i doświadczeń
wokalnych. A zatem choćby owe czyste akustycznie wielkie tercje czyste ... Nie
chodzi tu jednak tylko o strojenie interwałów, ale również przebiegi melodyczne.
Dwa całe tony wypełniające taką tercję są nieco mniejsze, a półtony –
diatoniczne i chromatyczne czytaj : duże i małe. Zatem np. często spotykany
przebieg kadencyjny oparty na rozwiązywanym opóźnieniu 4-3-2-3 (np. c-h-a-h)
słyszany zazwyczaj w formie mikroskopijnego półtonu c-h (dźwięk prowadzący,
wysoko!!!) i rozdętego do granic możliwości całego tonu h-a przy naturalnym
sposobie strojenia da przy prawidłowej intonacji przebieg znacznie bardziej
zrównoważony. Łagodniejszy w wyrazie. Półton diatoniczny jest bowiem właśnie
„wielkim” półtonem, a cały ton będzie tu mniejszy.
Tym, którzy chcą posłuchać wzorcowej intonacji polecam
nagranie muzyki cerkiewnej dokonane przez chór Filharmonii w Tallinie pod
dyrekcją Paula Hilliera.
W Polsce się nie śpiewa; śpiewanie to obciach. Przeciętny
polski instrumentalista śpiewa nie dlatego, że chce. Jest do tego zmuszany na
zajęciach solfeżu (gdzie jego poczucie naturalnego stroju jest skutecznie
wykoślawiane poprzez przyjęcie rozjechanego forteklapu najczęściej w formie
skrzynkowej jako źródła objawionej prawdy o muzycznych interwałach) i szkolnych
chórów prowadzonych w głównej mierze przez osoby o źle uformowanej emisji i
misji. Za to wyposażone w rozstrojone pianino. (A jedna ze znanych mi „Pań od chóru”
to miała również zwyczaj rysowania na tablicy krtani, ale niewiele z tego
pamiętam. Moja krtań jeszcze mniej.)
Druga rzecz. Jako muzyk współpracujący zarówno z tymi,
którzy grają na współczesnych, jak i dawnych instrumentach mam oczywiście
własne spostrzeżenia dotyczące różnic w reakcji i współpracy. Jedną z
rzucających się w oczy różnic jest to, że muzycy „dawni” pracują w ramach
pewnej kultury „śpiewu”, „wokalności”. Nie na darmo wszelkie dawne traktaty
stawiają głos ludzki jako praźródło muzyki. Nie: wąsko rozumianą biegłość
instrumentalną ani wyssane z palca zasady typu : „bo tak się gra” (np. permanentną
wibrację bez zwracania uwagi na kontekst muzyczny) a właśnie naturalne piękno
wynikające z wokalnego prowadzenia linii melodycznych. To odwołanie się do
głosu pociąga za sobą również inną bardzo ważną rzecz - konieczność myślenia
tekstem.
Dawna muzyka wykorzystywana zgodnie z prawdziwymi
„historycznymi praktykami wykonawczymi” zakłada rozumienie. Akt muzycznej
kreacji wymaga kompozytora, który „zestawia” muzyczny materiał i wykonawcy,
który ten materiał przekształca w żywą muzykę i sensowną całość. Nie na darmo
od dawnych wykonawców (nie tylko klawiszowców: śpiewaków, skrzypków, wszystkich
!) dawni teoretycy wymagali wiedzy w zakresie kompozycji. Wymagano po prostu
rozumienia tego, co się gra. Z przerażeniem obserwuję dążenia do wykorzenienia
pozostałości rozumienia muzyki wśród studentów przez niektórych członków
„akademickiej społeczności”. Złą robotę i tak robią w Polsce niezliczone konkursy
promujące wśród dzieci i muzycznej młodzieży bezmyślne i szybkie przebieranie
palcami, oraz granie zgodne z obowiązującym „mainstreamem”. Naiwnym wydaje mi
się też wiara wielu współczesnych kompozytorów, że muzyka to tylko emanacja
wielkości ich muzycznego geniuszu przejawiająca się konstruowaniem abstrakcyjnych
układów dźwiękowych. I tylko przypadkiem potrzebna jest do tego armia
bezwolnych niewolników produkujących nuty. Oczywiście są wyjątki. Kiedy
słuchamy etiud Ligetiego zapisanych na pianolowych wałkach to zdajemy sobie
sprawę, że ta muzyka osiąga perfekcję
niedostępną „żywemu” pianiście. Istnieje oczywiście genialna muzyka czyniąca
wykonawcę niemal zbędnym elementem muzycznego wykonania. Bądź będąca fantastycznym
dla tego wykonawcy wyzwaniem, pozwalającym mu na ciągłe zbliżanie się do
nieosiągalnego ideału (który można jednak realnie osiągnąć tylko środkami
mechanicznymi...) To jednak wyjątek, szczególny przypadek i ciekawe zjawisko... Niewielu
współczesnych kompozytorów potrafi jednak pisać przekonywującą muzykę tego
typu. Większość kompozytorów zakłada pewien udział wykonawcy; ja osobiście
lubię tych, którzy dają mi do rozwiązania zadania ciekawe i wymagające mojego
współudziału. Zakładam oczywiście to, że specyfika tej muzyki jest taka, że mój
udział będzie mniejszy niż w muzyce dawniejszej. Wielkość muzyki Bacha, czy
Haendla, ale również Chopina, Brahmsa polega jednak na tym, że ideał jest
możliwy do spełnienia TYLKO przy współudziale świadomego i rozumiejącego
wykonawcy. Bardzo dużym współudziale.
Dlatego właśnie uczymy się śpiewać. Uczymy się śpiewać, aby
nie stać się bezwolnymi niewolnikami w rękach tych, którzy za pomocą muzyki
próbują załatwić jakieś własne sprawy. Uczymy się śpiewać aby ideał piękna w
muzyce stawiać wyżej niż ideał szybkiego poruszania palcami. Aby za pomocą
koncentracji na uczynieniu naszego instrumentu śpiewnym (choćby był to
instrument szarpany jak klawesyn, czy gitara) pielęgnować w sobie ten ideał,
który buddyści określają jako „współodczuwanie wobec świata”. Aby czerpać z muzyki
przyjemność niedostępną dla wykwalifikowanego niewolnika wykonującego bez
zaangażowania serię mechanicznych czynności.
Dlatego ja wybieram właśnie „dawne praktyki wykonawcze” nie
stroniąc od grania muzyki współczesnej. „Dawne praktyki wykonawcze” to znaczy
te, które zachowały aktualność. To wszystko, co ignorancki akademizm chciałby
umieścić na liście „muzyk zakazanych”.
Kiedyś przyszło mi śpiewać przed kolegą pianistą (który był po kilku dobrych latach fortepianu na akademii muzycznej) i był niezmiernie zdziwiony, że nie wstydzę się śpiewać przed kimś, jakby ludzki głos był jakimś tabu, zupełnie niezdatnym do uzewnętrzniania. Strasznie mnie to rozbawiło, choć chyba jeszcze bardziej skłoniło do refleksji...
OdpowiedzUsuń