czwartek, 7 czerwca 2012


Cała ta muzyka dawna

Dzisiejszy wpis jest trochę spóźnioną, subiektywną odpowiedzią na pytanie, które padło w wywiadzie Jana Oslislo dla radia eM. Mocny impuls, który uruchomił ciąg wspomnień.  Z góry przepraszam za wybiórczość; wpis ten nie jest listą wszystkich osób, które w moim życiu odegrały ważną rolę. Nie jest też listą moich nauczycieli i profesorów, którym zawdzięczam wiele. Osoby, które w oczywisty wpłynęły na moje życie raczej w tym tekście pomijam. To raczej wybór zapamiętanych ulotnych obrazów z mojej młodości. Ważnych subiektywnie, zatem właśnie takich, o których niekoniecznie przeczytacie w mojej notce biograficznej. Ten post to jedyna szansa przywołania ich choć na chwilę. A przecież takie właśnie przypadkowe momenty często kierują na taką, a nie inną wyboistą drogę.
Jedno z moich najpierwszych wspomnień jest takie, że usłyszałem w radiu muzykę trubadurów, albo truwerów, dziś już nie wiem. Jakieś kompletne starocie. Ujęła mnie ta muza; tak niepodobna do wszelkiej innej „muzyki poważnej”.
W wieku 14 lat zacząłem grać na organach. Chyba na początku bardziej z dziwnego skojarzenia: muzyka rozrywkowa (którą wtedy preferowałem a i dziś jakby wracam do tych dawnych upodobań...) = inne niż fortepian klawisze.  Ujęły mnie też tajemnicze dźwięki dobiegające zza obitych czarnym skajem drzwi sali organowej (przed którą namiętnie grywaliśmy w piłkę z daleka od oczu dyrekcji i nauczycieli, którzy bardzo dbali o to, abyśmy z aktywnością fizyczną nie przesadzali w czasie przerw). Organy – to w dużym stopniu dawna właśnie muzyka. I w odróżnieniu od Bacha serwowanego na fortepianie jako test wytrzymałości na nudę – atrakcyjna! A potem znalazłem jeszcze w szkole klawesyn. I nawet nauczycielkę – panią Irenę Sieradzką-Pietrachowicz. To był Ammer, NRD-owski. Stał w jednej z sal i przyciągał uwagę czarno-białą (a nie biało-czarną) klawiaturą i pedałami do zmiany rejestrów. Postanowiłem dobrać sobie dodatkowy klawesyn i w czwartki (dzień wolny  pozostawiony dla nas do ćwiczenia) całe ranki ćwiczyłem w sali z klawesynem.
Zacząłem pożyczać czarne płyty z Instytutu Francuskiego (łyk Zachodu)  a także, jak wielu moich kolegów,  kupować wszelkie dostępne nagrania muzyki dawnej w instytucie węgierskim, czeskim, NRD  ... Bardzo duże wrażenie wywarły na mnie niesamowicie manieryczne wykonania Jean-Claude’a Malgoire’a. Szczególnie koncert obojowy g-moll Haendla z Michelem Henry: pełen brzuchów, westchnień i wszelkich piękności dziś już „barokowcom” raczej obcych. Albo „Zima” Boismortier ze śpiewaczką będącą cały czas pod dźwiękiem; ale dla mnie wówczas niebywale ekspresyjną. Nie ma co ukrywać: grając i Haendla i Bacha starałem się na naszych elektro-magnetycznych (zatem zupełnie niestosownych do muzyki dawnej) organach  grać przynajmniej tak samo manierycznie! A nawet grając Bacha na fortepianie! To jednak czasem nie przechodziło bezboleśnie (pamiętam pamiętne słowa kierownika sekcji fortepianu : „Tak Bacha grać nie można”. Trochę racji zresztą miał; dziś gram Bacha zupełnie inaczej i pewnie pod tamtą interpretacją bym się nie podpisał). Nigdy nie zapomnę też fascynujących audycji Jana Webera – „Reminiscencje muzyczne”. Dwie z nich poświęcił różnym interpretacjom koncertów organowych Haendla. Chyba to właśnie On nauczył mnie, jak różna może być interpretacja jednego utworu i jak ważną rzeczą w muzyce jest właśnie interpretacja. (kolejny zgryźliwy wtręt a propos rzeczywistości – wbrew pozorom to nie jest banalne stwierdzenie. W wielu klasach instrumentalnych naszych Akademii argument: „tak się gra” jest wciąż uważany za poważny!) Dziś (może własnie dzięki Weberowi?) mogę zagrać utwór na 100 różnych sposobów, współpracować z barokowcami,  nie-barokowcami, a nawet anty-barokowcami i „podłożyć się” jako continuista lub akompaniator do każdej niemal, najdziwniejszej interpretacji.
Oczywiście byłem też gorliwym słuchaczem Ewy Obniskiej. Nie opuszczałem żadnej Jej audycji – każda była kompletnym wykładem o historii, estetyce i sztuce muzycznej.
Pod koniec Liceum zacząłem kręcić się wokół Ars Novy Jacka Urbaniaka (po części za sprawą grającego w tym zespole brata) pogrywając tu i ówdzie na fletach prostych, krummhornach...).  Czasem zasilałem ten zespół na koncertach szkolnych (bezczelnie w tym czasie wagarując). Jacek Urbaniak zrobił dla muzyki dawnej bardzo wiele; jest dziś muzykiem znanym i sławnym, choć wciąż chyba zbyt mało docenianym. Do dziś podziwiam go za odwagę wyboru muzycznej drogi (przecież w Filharmonii Narodowej wykonywał w niezrównany sposób piękne i śpiewne partie solowe na rożku angielskim).
Schyłkowy okres mojego pobytu w Liceum to był też  czas wielkich triumfów Władysława Kłosiewicza na międzynarodowych konkursach. W Warszawie często grał oszałamiająco natchnione recitale klawesynowe. Bardzo chciałem też tak kiedyś i ....
W 1984 roku (po pierwszym roku studiów organowych) zobaczyłem na tablicy ogłoszeń Dziekanatu informację o I Ogólnopolskim Konkursie Klawesynowym im. Landowskiej w Krakowie. Choć nie byłem klawesynistą postanowiłem go wygrać. Zaczajałem się na wychodzące z klasy klawesynistki (wtedy za wyjątkiem Kędrackiego i Kłosiewicza na klawesynie grały wyłącznie panie), przejmowałem klucz (sam bym go nie dostał) i ćwiczyłem. Pewnego dnia ułamałem jeden z pedałów w klawesynie Neupert. Profesor Kędracki bardzo się zezłościł i chciał mnie zmusić do naprawy (mam niestety dwie lewe ręce). Ostatecznie skończyło się tylko na tym, że przyjął mnie (chyba miesiąc przed konkursem) na klawesyn dodatkowy (w zastępstwie dodatkowego fortepianu, który zawalilem) i w końcu ten konkurs zgodnie z założeniem wygrałem. A ponieważ miesiąc wcześniej przeżyłem silny zawód miłosny, fakt ten jakoś postawił mnie psychicznie na nogi. Choć grać na tym instrumencie nauczyłem się naprawdę dopiero potem.
Krótko przed wyjazdem na studia zagraniczne założyłem zespół, w skład którego weszli Paweł Książkiewicz (dostał wtedy od przyszłej profesorki - Lisy Besnosiuk pęknięty flet, który ciągle pieczołowicie kleił i suszył. Grał na nim zresztą wiele lat...), Agata Sapiecha (którą poznałem dzięki Jackowi Urbaniakowi) oraz Janusz Marynowski (obecny dyrektor Sinfonii Varsovii; rewelacyjny kontrabasista, który z braku wiolonczeli i gamby grywał z nami na „metalach” – za to pięknie, z wrażliwością i wyczuciem oraz w tej oktawie, o którą go właśnie poprosiliśmy). Próby odbywały się u tegoż Janusza Marynowskiego na nastrojonym o pół tonu niżej pianinie (a może nawet było tak, że to ja transponowałem? Nie pamiętam ... z upodobaniem oczywiście określaliśmy je jako pianino barokowe!).
Po wyjeździe na stypendium do Strasbourga trafiłem najlepiej jak mogłem. Aline Zylberajch(-Gester) to nie była tylko nauka gry na klawesynie. To była nauka wszechstronnego odkrywania tego, co kryje się za nutami; nauka rozumienia, w jaki sposób notacja odbiega od rzeczywistości. To Ona ułożyła mi tę muzykę klawesynową i klawesyn na szerokim tle muzyki wogóle. Otoczony studentami Departamentu Muzyki Dawnej, którzy wszędzie poszukiwali partnerów do wspólnego grania (w polskich Akademiach muzykę kameralną uprawia się często raczej na mocy decyzji administracyjnych w ramach oficjalnie formowanych zespołów) zostałem rzucony na głęboką wodę basso continuo, o którym wtedy nie miałem pojęcia. Szczególnie zainteresowani mną byli śpiewacy, dla których chętny korepetytor to skarb. Mówili mi o tym, czego ode mnie oczekują, opowiadali mi o treści, tekstach; o tym, co muszę moją muzyką wyrazić. Jak ilustrować słowa. Wprowadzili mnie w świat innego rozumienia muzyki. Wtedy przestałem być instrumentalistą.
Po powrocie do kraju pojawił się w kręgu moich przyjaciół Marcin Bornus-Szczyciński; człowiek-instytucja w ówczesnym świecie muzyki dawnej (nie tylko chorałowej i średniowiecznej), jeden z prawdziwych pionierów. Marcin znał niemalże cały świat, w odróżnieniu ode mnie jest człowiekiem błyskawicznie nawiązującym kontakt. Dzięki niemu przeżyłem wiele wspaniałych muzycznych przygód, poznałem wielu ciekawych ludzi. To zresztą temat na osobny wpis. Dlatego na zakończenie – tylko mała anegdota z wspólnego koncertu w Jarosławiu, na którym dane nam było grać muzykę Pękiela.
Kilku muzyków ówczesnego Concerto Polacco i Marcin spało wtedy w 7-osobowym pokoju bursy jakiegoś technikum (to są właśnie te piękne czasy pionierskie. Dziś takich burs już chyba nie ma.). W pewnym momencie, w środku nocy wszyscy razem obudziliśmy się. Patrzymy na siebie nic nie rozumiejąc. W pewnym momencie powoli z łóżka podnosi się jedyny niewybudzony Arek Goliński (mam nadzieję, że zaakceptuje po latach obecność na tym blogu) i przez sen wygłasza pamiętne i powtarzane czasem przez muzyków naszej generacji zdanie: „Przede wszystkim należy grać równo” po czym opuszcza się z powrotem  na łóżko. Wkrótce potem zasnęliśmy i my. Z tego pobytu pamiętam też piękny taniec Olgi Pasiecznik (która wtedy występowała z nami) w jakimś pustym klubie, w którym szalały światła dyskotekowe ...

Porzucam pióro, im dłużej przeglądam ten tekst szukając błędów, tym bardziej chciałbym go rozszerzyć go o inne bliskie mi osoby i ważne wątki, które nie w żaden sposób już się zmieścić nie chcą. Wiele osób powinno tu jeszcze znaleźć gościnę. Mam nadzieję napisać o nich w przyszłości. Na razie jednak wszystkim tym, których w tym poście wymieniam niezależnie od tego czy nasze drogi poszły dalej razem, czy się rozeszły składam głęboki, pełen szacunku ukłon.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz