Wydaje się, że ścierają się obecnie w Polsce dwie przeciwstawne
koncepcje funkcji szkolnictwa muzycznego. Podobnie jak ma to miejsce
w wypadku polityki poglądy są tu wyraźnie spolaryzowane; warto
jednak zaznaczyć, że przynależność do jednej lub drugiej grupy
nie wydaje się być uwarunkowana sprzyjaniu tej czy innej partii
(być może jakaś korelacja jest, ale badań w tej dziedzinie nie
zamierzam prowadzić :-) ). To dyskusja między zwolennikami szkoły
jednoznacznie zawodowej, profesjonalnej z jednej strony i szkoły
stawiającej sobie za cel raczej upowszechnianie muzyki w
społeczeństwie z drugiej.
Zanim zapuszczę się
głębiej w analizę zjawiska muszę powiedzieć, że uważam oba
podejścia – w ujęciu dogmatycznym – za błędne. Wielokrotnie
podkreślałem, że uważam istnienie sieci szkół muzycznych za
ogromną wartość – tak dla przyszłych profesjonalnych muzyków,
jak dla późniejszych melomanów czy muzyków amatorów. Sądzę, że
szkoły muzyczne z powodzeniem mogą spełniać obie te funkcje. Może
warto byłoby się zastanowić nad lepszymi sposobami pomocy uczniom
o specyficznych potrzebach?
Koncepcję szkoły
profesjonalnej w bardzo obrazowy sposób przedstawiają niektóre
oficjalne dokumenty przytaczane i w niniejszym blogu, i w dyskusji
internetowej. Szczególnie chwytliwie brzmi tu określenie:
„szlifowanie pereł” i oczywiście mocno krytykowana
„przechowalnia dla nadwrażliwych dzieci” (którą szkoła
muzyczna być podobno nie powinna).
To pierwsze
stwierdzenie w doskonały sposób ukazuje brak orientacji
pedagogicznej. Dla nie-pedagoga wydaje się, że praca z uczniem
wybitnie zdolnym to pasmo sukcesów i satysfakcji. Każdy
doświadczony nauczyciel wie jednak, że prowadzenie ucznia wybitnie
zdolnego, bywa prawdziwym wyzwaniem, czasem nawet męką. W
szczególności dotyczy to tzw. naturszczyków; uczniów, którzy
trudne wyzwania wykonują z łatwością niedostępną dla
nauczyciela. Przekonanie naturszczyka do regularnej pracy, która
pomoże mu efekt 98% doprowadzić do stanu 100% - pełnej satysfakcji
dla słuchacza– jest często prawie niemożliwe. Brak tu
satysfakcji z pokonania własnych ograniczeń i słabości. Na domiar
złego nasze szkoły (nie tylko chyba muzyczne) często przyklejają
takiemu uczniowi łatkę gwiazdy, która stopniowo staje się
ogromnym obciążeniem. Ewentualne niedoskonałości i błędy są
tuszowane bądź bagatelizowane (jest taki zdolny, że następnym
razem się nauczy, dziś nie miał dnia itp.). De facto uczeń żyje
z brzemieniem oczekiwań środowiska, a z własnymi problemami (o
których nieczęsto mówi na zewnątrz, gdyż nie współgrają one z
wykreowanym obrazem) pozostaje sam. Wytyczenie takiemu uczniowi
ambitnych, a jednocześnie realistycznych celów, umiejętność
utrzymania motywacji, wstrzelenie się w jego prawdziwe potrzeby jest
prawdziwym wyzwaniem.
„Szlifowana perła”
często błyszczy w szkole i jej otoczeniu (konkursy, przesłuchania).
Kiedy wypływa na głębokie wody często zatapiana jest przez
pierwsze niepowodzenie, do którego nikt jej nie przygotował.
Prawdziwym sukcesem widać tu niestety dopiero po latach; a bieżące
sukcesy są czasem bardzo zwodniczą promesą.
Chęć sprowadzenia
edukacji muzycznej do „szlifowania pereł” to w moim głębokim
przekonaniu również eufemistyczne określenie dezercji
pedagogicznej. Wielu nauczycieli o pewnej pozycji – tak na poziomie
szkolnym, jak akademickim – wybiera sobie do klas naturszczyków i
osoby wybitnie zdolne, rezygnując z osobowości ciekawych, ale
nieoczywistych. Jedna ze znanych mi osób chwaliła się bez ogródek
tym, że wszyscy jego podopieczni znaleźli pracę w renomowanych
orkiestrach. Z racji swojej pozycji była jednak w stanie tych,
którzy sprawiali jakiekolwiek problemy ekspediować do innych osób
znajdujących się niżej w hierarchii i bezlitośnie potem niszczyć
na egzaminach.
Z mojego punktu
widzenia, mijamy się tu z istotą pedagogiki, którą jest
wspieranie ucznia w jego rozwoju niezależnie od punktu wyjścia.
Wracając do kwestii
uczniów super-zdolnych warto zauważyć, że tak naprawdę nie mamy
im często wiele do zaoferowania. Być może ci, którzy mają
potencjał i ambicje wygrywania konkursów zasługiwaliby na
dodatkowy system wsparcia technicznego. Ostatnio rozmawiałem z panią
Marią Dymnikową o systemie korepetytorskim rozpowszechnionym w
Rosji (o tej rozmowie wkrótce napiszę więcej), w którym „główny”
nauczyciel czuwa nad ogólnym rozwojem, natomiast „korepetytor”
(rodzaj osobistego coacha) może poświęcić uczniowi wiele czasu
tygodniowo ucząc go umiejętności efektywnego ćwiczenia,
rozwiązując konkretne problemy techniczne (trochę wchodzimy tu w
świat „sportowej” pianistyki). Tego typu uczeń nastawiony na
sportową eksplorację obszaru muzyki może zatem otrzymać wsparcie
psychologiczne, psychofizyczne, fizjoterapeutyczne itp. To też
bardzo specyficzny problem obszaru pianistycznego ...
Duża część
uczniów, która moim zdaniem, często nie znajduje odpowiedniego
wsparcia, to uczniowie zdolni i wrażliwi, z pewnymi – możliwymi
do rozwiązania – problemami technicznymi. Oczywiście dla takich
nie będzie miejsca w szkole, która nie chce być „przechowalnią
dla nadwrażliwych”. Perła czy różne perły zdolności i
umiejętności mogą się u nich ujawnić w sprzyjających
okolicznościach. Ważne, aby trafili na nauczyciela, który rozumie,
że uczeń może mieć różne problemy i pytania, a ich
rozwiązywanie jest treścią edukacji. Nie sprawdzi się tu zatem
ani nauczyciel-naturszczyk (chyba, że będzie miał na tyle rozumu,
aby poprosić o wsparcie pedagogiczne w rozwiązaniu jakiegoś
konkretnego problemu!), ani nauczyciel – niezrealizowany wykonawca,
dla którego uczenie jest źródłem frustracji.
Jeszcze raz
podkreślę, że za ogromny błąd uważam oczekiwanie, że z ucznia
o naturalnych zdolnościach po drobnym oszlifowaniu automatycznie
wyrośnie gwarantujący pasmo sukcesów wirtuoz. Żadna szkoła nie
jest w stanie przewidzieć tego, co w dalszym życiu ucznia się
wydarzy, jakie będą jego własne priorytety, jak rozwinie się
rynek muzyczny, a bardziej górnolotnie cywilizacja. Przekonanie o
automatyzmie tego procesu to prosta recepta na klęskę.
Zatem zamiast
stawiać dogmatyczne programowe definicje czym szkoła ma lub nie-ma
być starajmy się po prostu dobrze uczyć w przyjaznej atmosferze.
Muzycznym „sportowcom” zapewnijmy odpowiednie wsparcie, tym,
nastawionym bardziej na kameralne muzykowanie – możliwości
współdziałania w zespołom. Słabeuszom pokażmy drogę
rozwiązania niektórych przynajmniej problemów. Nie etykietujmy. To
nie powinno polegać na tworzeniu lepszych i gorszych szkół,
lepszych i gorszych uczniów. Granice między wspomnianymi przeze
mnie grupami powinny być płynne; ktoś o przeciętnych – na
pierwszy rzut oka – walorach technicznych – może odkryć w sobie
predyspozycje konkursowe w nieoczekiwanym momencie, zaś uczeń
„konkursowy” może mieć gorszy okres i potrzebę wycofania się
na chwilę z wyścigu szczurów.
I pamiętajmy …
miarą naszego sukcesu nie jest to, że uformowaliśmy ucznia na
własny obraz i podobieństwo! Jeśli ta nasza muzyka stanowiła
tylko etap w jego życiu, który wpłynął na jego myślenie,
wrażliwość, twórcze rozwiązywanie problemów to jest to nie
mniejszy sukces niż wychowanie odnoszącego sukcesy na salach
koncertowych świata wirtuoza.
Ale – przyszłym
wirtuozom – nie zamykajmy też drogi, głosząc, że szkoły
muzyczne służą li tylko umuzykalnianiu.
Szanowny Panie Profesorze, serdeczne dzięki za tekst, jak mniemam wynikający z lat praktyki akademickiej. Dobrze gdy ktoś znający realia szkół muzycznym wypowiada wreszcie opinię niejako z wewnątrz niedoskonałego organizmu.
OdpowiedzUsuńMam też trochę doświadczeń z uczenia na poziomie szkoły średniej. Zdecydowanie mniej, ale mam ...
OdpowiedzUsuń