czwartek, 19 lipca 2012


O Bachu słów jeszcze kilka i trochę o wszystkim – edytorstwie, doktoratorstwie i habilitacjach

Wpisy vladimira (pod postem „Bach na fortepianie”) wydają mi się bardzo ciekawe i zasługujące z mojej strony na kilka osobnych esejów. Na razie razem i krótko.

Oczywiście, wiemy, że kompozytorzy XVIII wieku nie mogli liczyć na nieśmiertelność. Dopiero dzisiejsze czasy przyniosły niespotykane przedtem zainteresowanie muzyką dawnych epok, jej przewartościowanie nie pod kątem aktualności lecz „ponadczasowych” wartości i włączyły te dawne dzieła w obieg codziennego życia koncertowego. Bach na pewno nie liczył na to, że przetrwają wszystkie jego utwory. Wydaje się jednak, że cykle o najwyższym stopniu abstrakcji takie jak „Kunst der Fuge”, „Musikalisches Opfer” czy w pewnym stopniu „Wohltemperiertes Klavier” to pisane nutami traktaty kompozycji. One to planowane były właśnie jako swojego rodzaju testament muzyczny. Bach doskonale wiedział, że jedynie takie utwory mają szansę przetrwać (w podobny sposób jak przetrwało choćby dzieło Palestriny jako symbolu pewnej epoki i pewnego stylu). Prawdopodobnie musiał  również ciągle udowodniać, że jest nie tylko grajkiem – wirtuozem, improwizatorem, ale kompozytorem właśnie. Paradoksalnie, właśnie jego kompozycje o znacznie większym stopniu skomplikowania i zakomponowania materii dźwiękowej w stosunku choćby do modnego Telemanna (z całym szacunkiem i podziwem dla weny i geniuszu Telemanna) nie zyskiwały tak szerokiego uznania.  To nie jest muzyka „koncertowa”, jej wartość użytkowa jest ograniczona. Innym ciekawym świadectwem jest publikacja sześciu klawesynowych Partit i zabiegi o jak najszersze rozpowszechnienie  tego „opus 1”.  Również w tym wypadku Bach bardzo przekracza wszelkie konwencje pisania suit klawesynowych.

Mam nadzieję, że mój wpis dotyczący wydania „Inwencji i sinfonii” nie zostanie poczytany jako krytyka osoby Jana Ekiera. Nie mylą się tylko ci, którzy nic nie robią. Wydanie pochodzi po prostu z innych czasów i jest już, w świetle naszej dzisiejszej, ogólnie dostępnej wiedzy, nieaktualne. Siłą rzeczy – wydania pedagogiczne, dydaktyczne szybko tracą aktualność...Problemem jest dla mnie niedostrzeganie problemu przez PWM i ciągłe powielanie tego typu wydań (w dziedzinie muzyki organowej mamy podobny problem!) przy braku starań o pojawienie się wydań aktualnych. Mam wrażenie pewnej nieświadomości „oczekiwań rynkowych” ze strony naszego narodowego wydawcy muzycznego. Problemem jest tu pewnie również brak środków ; wydaje się jednak, że u podłoża zjawiska jest brak świadomości. W Polsce istnieje przepaść między teoretykami i muzykologami pozbawionymi świadomości praktycznych konsekwencji działań edytorskich z jednej strony i muzykami nie dysponującymi bazą teoretyczno-naukową niezbędna do podjęcia się zadań edytorskich z drugiej. Ten rozdźwięk między teorią i praktyką jest zresztą ważną bolączką polskiego szkolnictwa muzycznego WSZYSTKICH szczebli. Innymi słowy: praktyka muzyczna nie chroni naszych naukowców przed opowiadaniem bzdur łatwych do rozszyfrowania przez każdego grającego, a z kolei, muzycy-praktycy gnani do pisania doktoratów, habilitacji o naukowym polorze nie sięgają wyżej po rzeczywiście twórcze połączenie artystycznej kreacji z rzetelnym warsztatem naukowym. Przecież zamiast pisywać pseudonaukowe ...(określenie usunięte przez autocenzurę)  pod tytułem „Partia fletu w muzyce kameralnej na  przykładzie 2 sonat fletowych” (instrument dobrany przeze mnie losowo!, konstrukcja tematu niestety typowa) muzycy (a przynajmniej ci obdarzeni trochę bardziej analitycznym spojrzeniem) mogliby właśnie w ramach tychże publikacji odkrywać nową, nieznaną literaturę bądź dokonywać pedagogicznych opracowań z pożytkiem dla polskiego życia muzycznego i bez powiększania zwałów pseudonaukowej makulatury.
No, ale w polemicznym ferworze zapędziłem się w zupełnie inne rejony odchodząc od wyjściowego tematu...

Jeszcze jeden bardzo inspirujący wątek we wpisie vladimira to ten dotyczący uczuć i emocji. Oczywiście – tak cudowne „analizy psychologiczne” jak „Don Giovanni” duetu Da Ponte-Mozart czy opis Charlesa Burneya tego, jak CPE Bach zatracał się w improwizowaniu na klawikordzie (muzyka tego ostatniego kompozytora to zresztą właśnie cudowny przykład emanacji najrozmaitszych stanów psychologicznych w muzyce; czasem kilka różnych stanów w jednym takcie!) świadczą o niespotykanym wcześniej bezpośrednim eksponowaniu emocji i apelowaniu do emocji przez kompozytorów. Z drugiej strony, muzyka romantyzmu przez nas bezkrytycznie przyjmowana jako naturalnie emocjonalna jest również skrajnie techniczna (to właśnie romantycy „spetryfikowali” i pedantycznie zachowywali formę allegra sonatowego!). Dla mnie fascynujący jest również „przepływ” emocji u Haydna – geniusza muzycznej czystej formy tkającego jednak swoje intelektualne konstrukcje z wysoce emocjonalnego pod względem motywicznym i harmonicznym materiału. Ale jak tu zinterpretować taką emocjonalność słowami? Tu nie mamy operowych odniesień i konwencjonalnych postaci-charakterów jak u Mozarta... Ta muzyka wymyka się słowom. Temat emocji w muzyce wcześniejszej i świadomego ich odmalowywania przez wczesnych twórców wart jest chyba szczegółowego zbadania (a może coś na ten temat jest?).
Ja wierzę w to, że choć uczucia w muzyce XVII i XVIII wieku ubrane są w kostium alegorii lub wyrażane językiem afektów to są mimo wszystko prawdziwymi uczuciami. No, spróbujmy zmusić jakiegoś jazzmana do opowiedzenia o uczuciach i wyszczególnienia jakie gdzie uczucia miał ... Chyba trudne ... A przecież nikt nie zarzuci muzyce jazzowej braku emocjonalności ...

Dziękuję za inspirujący wpis a wszystkich odwiedzających mojego bloga zachęcam do przeczytania refleksji vladimira.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz